Ostatnio przypomniałam sobie, jak bardzo wielki kompleks paznokci miałam jako nastolatka. Podczas, kiedy koleżanki nosiły długie, naturalne płytki, które rzadko pękały i odrastały w szalonym, nieosiągalnym dla mnie tempie, moje paznokcie z trudem osiągały długość 2-3 mm za opuszkę palca. Z wiekiem jakoś mniej zaczęło mi to przeszkadzać, potem praca wymagała krótkich, a teraz już chyba nawet je polubiłam.
Nie mniej jednak, pytanie co zrobić, żeby paznokcie szybciej rosły, jest bardzo ciekawe. Tym ciekawsze, że w sieci pod hasłem ,,przyspieszenie porostu paznokci" najwięcej jest artykułów dotykających zupełnie innych problemów (czyli jak nie zniszczyć JUŻ wyhodowanych, długich pazurków).
Od czego właściwie zależy szybkość wzrostu paznokci?
Nauka wskazuje przynajmniej na kilka rzeczy.
Z tych, na które nie mamy większego wpływu, najważniejszy jest wiek. Zgodnie z 29769450 prawem Murphy'ego, dzieci, które najmniej lubią obcinanie paznokci muszą to robić najczęściej. Prawdziwa nauka niestety potwierdza tą tezę. Tematowi poświęcono sporo badań i z grubsza wiadomo, że z biegiem naszego życia paznokieć rośnie wolniej o ok. 50%. Ale najbardziej czadowe w podlinkowanym artykule jest jeszcze jedno odkrycie: paznokcie mają swoje cykle wzrostu. Przykładowo, co 7 lat nie zwalniają z rośnięciem aż tak znacząco, podczas kiedy przez kolejne 7, rosną wolniej na potęgę.
Kolejną, znacznie bardziej pocieszającą informacją, jest to, że da się mimo wszystko trochę oszukać wiek zdrowym trybem życia. Paznokcie będą szybciej rosnąć, kiedy dostarczamy im niezbędnych składników odżywczych. Na pierwszy plan (przynajmniej jeśli chodzi o uodokumentowane działanie) wysuwa się białko.
Poza tym, ciekawym faktem jest, że paznokcie lubią, kiedy się dzieje. Rosną szybciej u dominującej dłoni, którą wykonujemy więcej czynności i gdzie jest większe ryzyko uszkodzenia. Rosną szybciej, kiedy nimi działamy (czyli w dzień). Rosną szybciej, kiedy je często obcinamy (i obgryzamy też). Oczywiście ciężko polecić te dwie ostatnie opcje komuś, kto chce zapuścić paznokcie, warto natomiast wiedzieć, że wszystko to jest prawdopodobnie związane z większą cyrkulacją krwi w palcach. I tą informację bierzemy sobie głęboko do serca i wprowadzamy w życie.
To co zrobić, żeby pobudzić je do wzrostu?
Ustaliliśmy już, że głównym celem będzie zwiększenie przepływu krwi. Jeśli chodzi o poprawienie krążenia w palcach, mamy do wykorzystania kilka kosmetycznych sztuczek.
Pierwszą z nich jest masaż. Rozruszanie skóry zawsze poprawia krążenie, czemu więc nie poświęcić kilkunastu minut dziennie na dłonie? Ciekawą opcją wydają mi się miękkie szczoteczki i silikonowe płatki do twarzy (takie z delikatnymi wypustkami). W ostateczności wystarczą też same palce.
Drugim sposobem może być stymulowanie skóry naprzemiennie ciepłą i zimną wodą. Przyznam szczerze, że od kilku lat kończę w ten sposób prysznic i widzę dwa plusy: świetną odporność i przyjemne pobudzenie skóry całego ciała. Dlaczego więc nie ,,poćwiczyć" w podobny sposób skóry rąk?
Jeśli jednak nie przekonują Was podane powyżej rytuały i niekoniecznie macie ochotę poświęcać na nie czas każdego dnia, mam dobrą wiadomość. Kosmetyki i inne środki stosowane na skórę, które rozszerzają naczynia krwionośne, również przyspieszają wzrost paznokci. Przykład? Minoxidil, lek przeciw wypadaniu włosów. I myślę, że na podobnej zasadzie mogą działać inne znane nam substancje, które powodują miejscowe przekrwienie np. olejki eteryczne lub mentol. Może warto dodać odrobinę do olejku do skórek lub serum do paznokci? A jeśli już jesteśmy przy serum, muszę Wam się do czegoś przyznać...
Etykiety
a dawniej bywało...
alkany
alkohol
bezpieczeństwo
ciało
ciekawostka
co zrobić z...
czas się przedstawić
czy domowe sposoby działają
depilacja
dlaczego
dlaczego...
do poczytania
farbowanie
hybrydy
kosmetyki a prawo
kosmetyki z innych krajów
kwasy
maseczka
mycie
mydło
ochrona przeciwsłoneczna
oleje
olejki eteryczne
parafina
paznokcie
peeling
powitanie
przepisy
recenzja
relaks
silikony
składniki
subiektywnie
suplementy
tańsze czy droższe
trądzik
trend
trick
twarz
usta
utlenianie
włosy
wybielanie
zapach
zęby
zioła
wtorek, 4 grudnia 2018
środa, 12 września 2018
Kosmetyki, które brudzą ubrania i szkodzą tkaninom
Kosmetyki kojarzą się na ogół z samą przyjemnością - pomagają o siebie dbać, rozwiązują problemy skóry, dają jej komfort, gładkość i ładny wygląd. Ale, jeśli weźmiemy pod uwagę ich relacje z ubraniami, może być wprost przeciwnie. Okazuje się bowiem, że wśród kosmetyków (oraz maści lub kremów dostępnych bez recepty) nie brakuje takich, które trwale barwią lub odbarwiają ubranie, a nawet mogą zniszczyć tkaninę! Na co i dlaczego uważać? Zapraszam do lektury:
Kwasy AHA - uwaga na włókna!
Jeżeli właśnie odbywasz złuszczającą kurację i nakładasz na szyję, dekolt lub plecy serum z kwasami, raczej nie zakładaj swojego ulubionego ubrania z jedwabiu, wełny, a nawet bawełny. Włókna białkowe, takie jak jedwab czy wełna, zmieniają pod wpływem kwasów strukturę i mogą się nieestetycznie zmarszczyć i pokurczyć. Bawełna, składająca się głównie z celulozy, ulega reakcji estryfikacji. W temperaturze ciała i bez katalizatora robi to wprawdzie w nieznacznym stopniu, ale i to wystarczy, żeby materiał był bardziej podatny na przetarcia i pęknięcia.
Pamiętajmy jednak, że chodzi tu głównie o kwasy AHA w wyższych stężeniach, w kosmetykach mających za zadanie złuszczenie (takich jak peelingi chemiczne, serum czy kuracje przeciwtrądzikowe i odmładzające) Całe szczęście, najmniejszej szkody nie powinien wyrządzić np. kwas mlekowy lub jabłkowy, który pojawia się jako regulator pH, na dalszej pozycji składu w kremie nawilżającym.
Maści na trądzik z nadtlenkami, woda utleniona- uwaga (nie tylko) na kolory!
Maści przeciwtrądzikowe z nadtlenkiem benzoilu bardzo utrudniają namnażanie się drobnoustrojów w okolicy gruczołów łojowych. Niestety, nie lubią się z nimi nie tylko bakterie, ale i niektóre barwniki. Ciemne koszulki (lub te w intensywnych kolorach) lepiej zakładać dopiero po zmyciu preparatu. W przeciwnym razie ryzykujemy, że czarny barwnik utleni się do fioletowo-purpurowego, czerwień do różu, a żywa zieleń - do spranej żółci. Ciężko oczywiście powiedzieć, jakim dokładnie barwnikiem (lub kompozycją barwników) zostało ufarbowane nasze ubranie lub piżama, ale w wielu przypadkach w wyniku kontaktu z nadtlenkiem barwniki mogą zmienić kolor. Sama długo miałam trądzik na plecach, wspomagałam się w nastoletnim wieku maścią Benzacne, a koszulka, w której spałam wyglądała niewiele lepiej niż po farbowaniu wybielaczem ;)
Perfumy, dezodoranty, antyperspiranty - zawsze z atomizerem, niekoniecznie obficie
To, ze antyperspiranty pozostawiają ślady na ubraniach wiedzą wszyscy. Ale perfumy? Niestety, też, z tą różnicą, że nie jest to biały osad, tylko rozmazana plama. Poza 80% alkoholem perfumiarskim, który jest świetnym rozpuszczalnikiem i może miejscowo odbarwić ubranie, mają w sobie kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt związków chemicznych, które potrafią zaszkodzić kolorom. Dlatego jeśli mamy próbkę bez atomizera, uważajmy na delikatne i ręcznie malowane tkaniny - lepiej wsmarować pachnidło w skórę lub we włosy.
Ostrożnie z acetonem!
Świetnym rozpuszczalnikiem dla większości organicznych barwników jest także aceton. Jeśli właśnie planujemy odmoczenie hybrydy, lepiej być pewnym, że nie trafi na ulubione spodnie lub bluzkę. W przeciwnym razie możemy szybko dorobić się ,,artystycznej" plamy.
Przykłady, choć mniej drastyczne, można by wyliczać jeszcze długo. Samoopalacze, farby do włosów, trwałe podkłady, filtry fizyczne... A jak wyglądała Wasza najgorsza przygoda z kosmetykami i poplamionym ubraniem?
Kwasy AHA - uwaga na włókna!
Jeżeli właśnie odbywasz złuszczającą kurację i nakładasz na szyję, dekolt lub plecy serum z kwasami, raczej nie zakładaj swojego ulubionego ubrania z jedwabiu, wełny, a nawet bawełny. Włókna białkowe, takie jak jedwab czy wełna, zmieniają pod wpływem kwasów strukturę i mogą się nieestetycznie zmarszczyć i pokurczyć. Bawełna, składająca się głównie z celulozy, ulega reakcji estryfikacji. W temperaturze ciała i bez katalizatora robi to wprawdzie w nieznacznym stopniu, ale i to wystarczy, żeby materiał był bardziej podatny na przetarcia i pęknięcia.
Pamiętajmy jednak, że chodzi tu głównie o kwasy AHA w wyższych stężeniach, w kosmetykach mających za zadanie złuszczenie (takich jak peelingi chemiczne, serum czy kuracje przeciwtrądzikowe i odmładzające) Całe szczęście, najmniejszej szkody nie powinien wyrządzić np. kwas mlekowy lub jabłkowy, który pojawia się jako regulator pH, na dalszej pozycji składu w kremie nawilżającym.
Maści na trądzik z nadtlenkami, woda utleniona- uwaga (nie tylko) na kolory!
Maści przeciwtrądzikowe z nadtlenkiem benzoilu bardzo utrudniają namnażanie się drobnoustrojów w okolicy gruczołów łojowych. Niestety, nie lubią się z nimi nie tylko bakterie, ale i niektóre barwniki. Ciemne koszulki (lub te w intensywnych kolorach) lepiej zakładać dopiero po zmyciu preparatu. W przeciwnym razie ryzykujemy, że czarny barwnik utleni się do fioletowo-purpurowego, czerwień do różu, a żywa zieleń - do spranej żółci. Ciężko oczywiście powiedzieć, jakim dokładnie barwnikiem (lub kompozycją barwników) zostało ufarbowane nasze ubranie lub piżama, ale w wielu przypadkach w wyniku kontaktu z nadtlenkiem barwniki mogą zmienić kolor. Sama długo miałam trądzik na plecach, wspomagałam się w nastoletnim wieku maścią Benzacne, a koszulka, w której spałam wyglądała niewiele lepiej niż po farbowaniu wybielaczem ;)
Plama pozostawiona przez nadtlenek benzoilu [Wikipedia]
Perfumy, dezodoranty, antyperspiranty - zawsze z atomizerem, niekoniecznie obficie
To, ze antyperspiranty pozostawiają ślady na ubraniach wiedzą wszyscy. Ale perfumy? Niestety, też, z tą różnicą, że nie jest to biały osad, tylko rozmazana plama. Poza 80% alkoholem perfumiarskim, który jest świetnym rozpuszczalnikiem i może miejscowo odbarwić ubranie, mają w sobie kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt związków chemicznych, które potrafią zaszkodzić kolorom. Dlatego jeśli mamy próbkę bez atomizera, uważajmy na delikatne i ręcznie malowane tkaniny - lepiej wsmarować pachnidło w skórę lub we włosy.
Ostrożnie z acetonem!
Świetnym rozpuszczalnikiem dla większości organicznych barwników jest także aceton. Jeśli właśnie planujemy odmoczenie hybrydy, lepiej być pewnym, że nie trafi na ulubione spodnie lub bluzkę. W przeciwnym razie możemy szybko dorobić się ,,artystycznej" plamy.
Przykłady, choć mniej drastyczne, można by wyliczać jeszcze długo. Samoopalacze, farby do włosów, trwałe podkłady, filtry fizyczne... A jak wyglądała Wasza najgorsza przygoda z kosmetykami i poplamionym ubraniem?
piątek, 10 sierpnia 2018
Kosmetyki do włosów z Rumunii
Turystyka kosmetyczna, to coś, co bardzo, bardzo lubię. Ma to sporo wspólnego z poznawaniem nowych smaków. Im bardziej lokalnie, im oryginalniejszy wygląd, im bardziej nietypowy skład lub sposób stosowania - tym lepiej.
Słowem komentarza i jako ciekawostkę, dodam to, że w tym wypadku producent nie postarał się o to, żeby było modnie, ale o to, żeby jakoś te wszystkie ekstrakty powstrzymać od zepsucia. Parabeny, owiane wybitnie złą sławą, występują tu nie dość, że w komplecie, to do tego z (bagatelka!) czterema innymi konserwantami (lub pięcioma, zależy od punktu widzenia ;) Trzeba jednak oddać uczciwość i pamiętać o tym, że różnorodność konserwantów jest znacznie mniej ryzykowna dla naszego zdrowia niż użycie jednego, o ile oczywiście mówimy o tej samej, łącznej ilości. Trudniej wówczas o najpowszechniejszy problem, czyli spowodowania reakcji alergicznej. I faktycznie, mimo, że jestem alergikiem i bałam się w tym szamponie wszystkiego, to okazał się na tyle ciekawy, że kończę drugą flaszkę bez efektów ubocznych.
Szampon jest ziołowy po zbóju. Na tyle, że zdumiewająco dobrze ogranicza wypadanie, a nawet przyspiesza porost! Czegoś takiego doświadczyłam tylko po kilku szamponach - tym i kilkoma kupionymi w Meksyku. Do atutów dołącza piękne odbicie u nasady włosów (zawsze się przyda, bo mam wysokie czoło) oraz wyraźnie dłuższa świeżość i większa objętość. Jest jednak też ciemna strona ziółek - włosy są po ich użyciu sztywne jak drut i u mnie jest nie inaczej. Proste, suche, sztywne i każdy sterczy w inną stronę. Musze nałożyć po tym szamponie spooooro emolientów, żeby doprowadzić fryzurę do ładu i składu. Coś za coś. Ale i tak nie mogę się powstrzymać od sięgnięcia po niego przynajmniej raz na dwa tygodnie ;)
Gerovital, Treatment Expert, Petroleum Regenerating Lotion
A to już najdziwaczniejsza kuracja świata. To znaczy, nafta, jak nafta, ale razem z olejem rycynowym i izopropanolem? Spodziewałam się wszystkiego (włącznie z obciążeniem, które normalnie mi się nie zdarza), ale i tak postanowiłam nałożyć na skórę i całe włosy od skóry w dół, jak zaleca producent. Tym bardziej, że potencjalnie ciekawe dla skóry wydały mi się witaminy E i A.
Skład: Ricinus Communis Seed Oil, Deodorised Kerosene, Isopropyl Slcohol, Tocopheryl Acetate, Retinyl Palmitate, Helianthus Annuus Seed Oil, BHT, Parfum, Amyl Cinnamal, Benzyl Salicylate, Citronellol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Butylphenyl Methylpropional, Limonene, Linalool, alpha-Isomethyl Ionone.
Skład bez komentarza. Można spodziewać się wszystkiego: od efektu podobnego do nafty, przez to, że nie da się zmyć, po to, że przesuszy (a tutaj temat znam raczej dogłębnie, bo suchość włosów to chyba mój główny problem). Jednocześnie działanie na skórę korci, oj, korci.
I powiem Wam, że jednak standard. Włosy, mimo, że wcześniej były jako-tako nawilżone, po kuracji całkiem straciły elastyczność i sprężystość i zrobiły się (a jakże!) suche i sztywne. Za to jakie błyszczące! Jakie sypkie, jakie prościuteńkie i zdyscyplinowane (jak na moje ;)) i jakie ładne! I jest ich na oko sporo więcej... Gdyby nie to, że obawiam się pokruszenia przy czesaniu, używałabym go co mycie. Wpływ na skórę głowy jest raczej niekorzystny (włosy wprawdzie są dłużej świeże, ale zamiast się wzmacniać - wypadają), więc tu po prostu przestałam go nakładać. A na długość starcza na... wieki. Mam tą butelczynę od roku, a że stosuję tylko od wielkiego dzwonu i opanowałam nakładanie do tego stopnia, że starcza mi z pół łyżeczki na całe włosy, będę ją męczyć pewnie kolejny rok.
Powiedzcie same, czy ta burza włosa na zdjęciu wygląda, jak nędzne 5.5cm w obwodzie kucyka?
Teraz wiecie więcej, jak tam moje turystyczno-kosmetyczne przygody. A czego nowego Wasze włosy spróbowały w ostatnim czasie? I jak wrażenia?
Z Rumuńskimi zdobyczami jest tak, że samą markę Gerovital znam i bardzo lubię. Kosmetyki mają sporo aktywnych składników, w tym dużo ekstraktów roślinnych, a do tego świetnie działają. Tym razem poza ,,zwykłym" szamponem postawiłam na coś bardziej niecodziennego - kurację nakładaną przed myciem, zawierająca naftę, olej rycynowy i alkoholowy promotor przejścia (czyli coś, co zwiększa wchłanianie składników aktywnych). Nakłada się ją na skórę głowy i włosy, a potem zmywa szamponem. I podobno ma to wystarczyć, żeby włosy były odżywione, gładkie i błyszczące. Poznajmy bliżej obie zdobycze.
Gerovital Tratament Expert Regenerating Schampoo
Szampon ma za zadanie wzmacniać i regenerować. Cóż, regenerujące szampony to raczej miejska legenda niż rzeczywistość, ale dlaczego nie miałby wspomagać porostu i wzmacniać włosów? W końcu skład jest najeżony ziołami, w składzie również mamy promotor przejścia, więc można spróbować.
Skład: Skład: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamide DEA, Cocamidopropyl Betaine, Propylene Glycol, Arctium Lappa Root Extract, Salvia Officinalis Extract, Equisetum Arvense Extract, Betula Alba Leaf Extract, Rosmarinus Officinalis Extract, Cocodimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Keratin,Citric Acid, Sodium Chloride, Parfum, Magnesium Nitrate, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Butylparaben, Potassium Sorbate, Benzyl Salicylate,Hexyl Cinnamal
Gerovital Tratament Expert Regenerating Schampoo
Szampon ma za zadanie wzmacniać i regenerować. Cóż, regenerujące szampony to raczej miejska legenda niż rzeczywistość, ale dlaczego nie miałby wspomagać porostu i wzmacniać włosów? W końcu skład jest najeżony ziołami, w składzie również mamy promotor przejścia, więc można spróbować.
Skład: Skład: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamide DEA, Cocamidopropyl Betaine, Propylene Glycol, Arctium Lappa Root Extract, Salvia Officinalis Extract, Equisetum Arvense Extract, Betula Alba Leaf Extract, Rosmarinus Officinalis Extract, Cocodimonium Hydroxypropyl Hydrolyzed Keratin,Citric Acid, Sodium Chloride, Parfum, Magnesium Nitrate, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Butylparaben, Potassium Sorbate, Benzyl Salicylate,Hexyl Cinnamal
Słowem komentarza i jako ciekawostkę, dodam to, że w tym wypadku producent nie postarał się o to, żeby było modnie, ale o to, żeby jakoś te wszystkie ekstrakty powstrzymać od zepsucia. Parabeny, owiane wybitnie złą sławą, występują tu nie dość, że w komplecie, to do tego z (bagatelka!) czterema innymi konserwantami (lub pięcioma, zależy od punktu widzenia ;) Trzeba jednak oddać uczciwość i pamiętać o tym, że różnorodność konserwantów jest znacznie mniej ryzykowna dla naszego zdrowia niż użycie jednego, o ile oczywiście mówimy o tej samej, łącznej ilości. Trudniej wówczas o najpowszechniejszy problem, czyli spowodowania reakcji alergicznej. I faktycznie, mimo, że jestem alergikiem i bałam się w tym szamponie wszystkiego, to okazał się na tyle ciekawy, że kończę drugą flaszkę bez efektów ubocznych.
Szampon jest ziołowy po zbóju. Na tyle, że zdumiewająco dobrze ogranicza wypadanie, a nawet przyspiesza porost! Czegoś takiego doświadczyłam tylko po kilku szamponach - tym i kilkoma kupionymi w Meksyku. Do atutów dołącza piękne odbicie u nasady włosów (zawsze się przyda, bo mam wysokie czoło) oraz wyraźnie dłuższa świeżość i większa objętość. Jest jednak też ciemna strona ziółek - włosy są po ich użyciu sztywne jak drut i u mnie jest nie inaczej. Proste, suche, sztywne i każdy sterczy w inną stronę. Musze nałożyć po tym szamponie spooooro emolientów, żeby doprowadzić fryzurę do ładu i składu. Coś za coś. Ale i tak nie mogę się powstrzymać od sięgnięcia po niego przynajmniej raz na dwa tygodnie ;)
Gerovital, Treatment Expert, Petroleum Regenerating Lotion
A to już najdziwaczniejsza kuracja świata. To znaczy, nafta, jak nafta, ale razem z olejem rycynowym i izopropanolem? Spodziewałam się wszystkiego (włącznie z obciążeniem, które normalnie mi się nie zdarza), ale i tak postanowiłam nałożyć na skórę i całe włosy od skóry w dół, jak zaleca producent. Tym bardziej, że potencjalnie ciekawe dla skóry wydały mi się witaminy E i A.
Skład: Ricinus Communis Seed Oil, Deodorised Kerosene, Isopropyl Slcohol, Tocopheryl Acetate, Retinyl Palmitate, Helianthus Annuus Seed Oil, BHT, Parfum, Amyl Cinnamal, Benzyl Salicylate, Citronellol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Butylphenyl Methylpropional, Limonene, Linalool, alpha-Isomethyl Ionone.
Skład bez komentarza. Można spodziewać się wszystkiego: od efektu podobnego do nafty, przez to, że nie da się zmyć, po to, że przesuszy (a tutaj temat znam raczej dogłębnie, bo suchość włosów to chyba mój główny problem). Jednocześnie działanie na skórę korci, oj, korci.
I powiem Wam, że jednak standard. Włosy, mimo, że wcześniej były jako-tako nawilżone, po kuracji całkiem straciły elastyczność i sprężystość i zrobiły się (a jakże!) suche i sztywne. Za to jakie błyszczące! Jakie sypkie, jakie prościuteńkie i zdyscyplinowane (jak na moje ;)) i jakie ładne! I jest ich na oko sporo więcej... Gdyby nie to, że obawiam się pokruszenia przy czesaniu, używałabym go co mycie. Wpływ na skórę głowy jest raczej niekorzystny (włosy wprawdzie są dłużej świeże, ale zamiast się wzmacniać - wypadają), więc tu po prostu przestałam go nakładać. A na długość starcza na... wieki. Mam tą butelczynę od roku, a że stosuję tylko od wielkiego dzwonu i opanowałam nakładanie do tego stopnia, że starcza mi z pół łyżeczki na całe włosy, będę ją męczyć pewnie kolejny rok.
Powiedzcie same, czy ta burza włosa na zdjęciu wygląda, jak nędzne 5.5cm w obwodzie kucyka?
Teraz wiecie więcej, jak tam moje turystyczno-kosmetyczne przygody. A czego nowego Wasze włosy spróbowały w ostatnim czasie? I jak wrażenia?
piątek, 3 sierpnia 2018
Habit Rouge - (trudna) miłość
Od kilku dni przeżywam ponowną fascynację zapachem, z którym łączy mnie długa i skomplikowana relacja. Habit Rouge, bo o nim mowa, należy do grona męskich klasyków Guerlain i ze względu na moc oraz klimat kompozycji, raczej nikt nie poleca używać go hojną ręką, gdy panują upały. Otwarcie nikt nie poleca też sięgać po niego kobietom. Nie dzielę jednak perfum na damskie i męskie, a sporą część mojej zapachowej garderoby stanowią pełnoletnie zapachy dedykowane panom. Nic więc dziwnego, że znajomy zagadnął mnie kiedyś o Habit Rouge i nie krył zaskoczenia, że znam go tylko pobieżnie (blotter) i twierdzę, że to nie moje klimaty. Następny blotter tylko mnie w tym utwierdził, ale potem w moje ręce wpadła odlewka i zaczęło się... Ale mimo wszystko, prawda jest taka, że zmierzenie się z legendą nie było prostym doznaniem olfaktorycznym.
Jaki jest Habit Rouge? Dosadnie mówiąc, jak dwa razy starszy facet (mam 30+, więc mowa o naprawdę wiekowym egzemplarzu), którego nie znasz i jesteś nim sam na sam. Możliwość, że mógłby akurat szczęśliwie przypaść Ci do gustu jako mężczyzna, hipotetycznie istnieje. Ale im bliżej się mu przyglądasz, tym bardziej dostrzegasz przepaść pokoleń, tym wyraźniej widzisz starość bez retuszu: zmarszczki, przebarwienia na skórze, starcze plamy. Brutalne, ale tak właśnie miałam w pierwszym starciu z tym zapachem (rok powstania pachnidła zdecydowanie da się wyczuć nosem...) Zabójczy, cytrusowy początek z dominującą retro bergamotą ściera się ze skórą i goździkiem... brrr. Habit Rouge mówi naprawdę dużo i w kulminacyjnym momencie ma się wrażenie, że nut jest za wiele, że to jeden wielki chaos, że zostały tu zmieszane wszystkie składniki, jakie były pod ręką i że absolutnie nie ma szans na nić porozumienia. Spryskałam perfumami szalik i rozbolała mnie głowa. Tego było za wiele. Szalik oczywiście powędrował do pralki, a ja rozstałam się z Habit Rouge na ładne kilka tygodni.
Ale to nie koniec historii. Pewnego razu szalik wrócił na moją szyję, a razem z nim wspaniałe, drzewno-skórzane fragmenty zapachu (trwałość ma taką, że przetrwa pranie i to niejedno). Byłam w ciężkim szoku, kojarząc je z urywkami Habit Rouge. Nie myśląc nad sprawą bardzo wiele, zaserwowałam dwie pompki na nadgarstki i wybiegłam z domu. Dość powiedzieć, że tym razem poza dziadkowym początkiem, uderzyło mnie coś zgoła innego, ponadczasowo ujmującego. Pasja i namiętność.
Wiem, że mało kto ten pogląd podziela (wszak klasyk Guerlain jest raczej antytezą w temacie perfum na gorące dni), ale kocham ten zapach w powalającym nadmiarze, w dusznym upale albo do snu. A że ostatnie dni to nieznośny upał właśnie, fascynacja wraca ze zdwojoną siłą.
Tego zapachu nie da się oceniać. To jest po prostu mistrzostwo świata.
Jaki jest Habit Rouge? Dosadnie mówiąc, jak dwa razy starszy facet (mam 30+, więc mowa o naprawdę wiekowym egzemplarzu), którego nie znasz i jesteś nim sam na sam. Możliwość, że mógłby akurat szczęśliwie przypaść Ci do gustu jako mężczyzna, hipotetycznie istnieje. Ale im bliżej się mu przyglądasz, tym bardziej dostrzegasz przepaść pokoleń, tym wyraźniej widzisz starość bez retuszu: zmarszczki, przebarwienia na skórze, starcze plamy. Brutalne, ale tak właśnie miałam w pierwszym starciu z tym zapachem (rok powstania pachnidła zdecydowanie da się wyczuć nosem...) Zabójczy, cytrusowy początek z dominującą retro bergamotą ściera się ze skórą i goździkiem... brrr. Habit Rouge mówi naprawdę dużo i w kulminacyjnym momencie ma się wrażenie, że nut jest za wiele, że to jeden wielki chaos, że zostały tu zmieszane wszystkie składniki, jakie były pod ręką i że absolutnie nie ma szans na nić porozumienia. Spryskałam perfumami szalik i rozbolała mnie głowa. Tego było za wiele. Szalik oczywiście powędrował do pralki, a ja rozstałam się z Habit Rouge na ładne kilka tygodni.
Ale to nie koniec historii. Pewnego razu szalik wrócił na moją szyję, a razem z nim wspaniałe, drzewno-skórzane fragmenty zapachu (trwałość ma taką, że przetrwa pranie i to niejedno). Byłam w ciężkim szoku, kojarząc je z urywkami Habit Rouge. Nie myśląc nad sprawą bardzo wiele, zaserwowałam dwie pompki na nadgarstki i wybiegłam z domu. Dość powiedzieć, że tym razem poza dziadkowym początkiem, uderzyło mnie coś zgoła innego, ponadczasowo ujmującego. Pasja i namiętność.
I tak dzień za dniem, coraz śmielej dawkowałam zapach, wybierając coraz to cieplejsze i żywsze partie skóry. To było to! Porywająca zmienność, w której olfaktoryczne wrażenia galopują jak krajobrazy w czasie podróży. Z jednej strony echo cytrusów, z drugiej garść świdrujących w nosie korzeni, ciepło cynamonu, egzotyka wanilii, kwiaty, które raz drżą na wietrze, a innym razem, wydają się być przeciągnięte tuż pod nosem, powiew kadzidła. Radość z nowych wrażeń i czerpania tego, co jest, pełnymi garściami...Dla mnie Habit Rouge jest zapachem głównego nurtu życia. Nuty drzewne są bogate, mocne, jak doznania płynące z realizacji najpotężniejszych ambicji. Podbicie tego wszystkiego skórą, to podniesienie zmysłowej cielesności do sześcianu*.
*cielesności z jej pięknym ciepłem, rytmicznym oddechem, gładkością skóry i nieco bardziej wstydliwą kropelką potu i nutką egoizmu. Habit Rouge gra z naturalnym zapachem skóry, podkreśla go, winduje do poziomu fetyszu. Jest doskonały. Nawet z tym odpychającym początkiem, który po prostu staje się częścią opowiadanej przez niego historii.
*cielesności z jej pięknym ciepłem, rytmicznym oddechem, gładkością skóry i nieco bardziej wstydliwą kropelką potu i nutką egoizmu. Habit Rouge gra z naturalnym zapachem skóry, podkreśla go, winduje do poziomu fetyszu. Jest doskonały. Nawet z tym odpychającym początkiem, który po prostu staje się częścią opowiadanej przez niego historii.
Wiem, że mało kto ten pogląd podziela (wszak klasyk Guerlain jest raczej antytezą w temacie perfum na gorące dni), ale kocham ten zapach w powalającym nadmiarze, w dusznym upale albo do snu. A że ostatnie dni to nieznośny upał właśnie, fascynacja wraca ze zdwojoną siłą.
Tego zapachu nie da się oceniać. To jest po prostu mistrzostwo świata.
piątek, 20 lipca 2018
Czy droższe kosmetyki są lepsze? Porównajmy produkty do twarzy
Dzisiaj czas na produkty do twarzy. Tutaj zestawienie wydaje mi się troszkę trudniejsze niż w przypadku włosów. Porównanie działanie kosmetyków tego typu bywa czasem niemożliwe, bo na cerę ma wpływ bardzo wiele czynników, niekoniecznie odtwarzalnych (styl życia, powietrze, woda, pora roku, dieta itp.) Każda z nas doświadczyła kiedyś wysypu w czasie stresu czy okresu (jedno z drugim w zasadzie lubi chadzać w parze...), poprawy albo pogorszenia wyglądu skóry na wyjeździe, tudzież zbawiennego wpływu sałatek z sezonowych warzyw. Pomijając wszystkie te rzeczy, warto też zauważyć, że skóra lubi być buntownicza: łatwiej w jej przypadku o wszystkie niepożądane reakcje (jak np. podrażnienie, uczulenie, zapychanie), tym bardziej, że kosmetyków do pielęgnacji w większości przypadków się nie spłukuje. Do tego wszystkiego trzeba jeszcze przyznać, że docelowe zalety stosowania kosmetyku widać stopniowo, o wiele wolniej niż w przypadku włosów (naprawdę ciężko o spektakularne zmiany wyglądu cery w ciągu kilku dni).
Moja cera, oczekiwania i testowane produkty
Najbardziej oczywistym kosmetykiem do twarzy wydawałby się krem, ale od ok. pół roku używam kremów już tylko sporadycznie, czego nie mam na razie zamiaru zmieniać ;) Wcześniej także nie stosowałam ich regularnie, ale od czasu do czasu z pewną nadzieją próbowałam czegoś nowego. Niestety, emulgatory i źle dobrane oleje nie służą mojej cerze (szczególnie szybko zapychającej się strefie T), więc na dobre przerzuciłam się na olej różany. Jest idealny! Najczęściej używam serum dwufazowego własnego wyrobu, ale lubię też wszelkie nawilżające mgiełki (a na nie dwie-trzy krople oleju).
I właśnie mgiełki nawilżające chciałabym dziś porównać.
Produkt droższy: Lierac Hydragenist, Ultranawilżająca mgiełka na dzień dobry
Cena: ok. 100zł/100ml
Skład: Aqua/Water/Eau, Glycerin, Rosa Damascena Flower Water, Propylene Glycol, Acrylates/Beheneth-25 Methacrylate Copolymer, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Urea, Tromethamine, Pentylene Glycol, Hydrolyzed Sweet Almond Protein, Glycerine, Tetrasodium Edta, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Sodium PCA, Magnesium Aspartate, Zinc Gluconate, Panthenol, Pyridoxine HCI, Sodium Laureth Sulfate, Sodium Lactate, Sodium Hyaluronate, Citric Acid, Tocopherol, Vernonia Appendiculata Leaf Extract, Copper Gluconate, Rhodiola Rosea Root Extract, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Juice, Phenoxyethanol, Chlorphenesin, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Parfum/Fragrance.
Skład trochę przydługi, ale substancje czynne są i jest ich sporo. Wysoko nawilżająca gliceryna (i glikole), woda różana, mocznik, panthenol, sól kwasu hialuronowego, glukonian cynku, miedzi, proteiny, ekstrakty... Martwiły mnie dwie rzeczy - hydrożel akrylanowy, którego na twarz zwykle unikam i SLES. Ostatecznie uznałam, że SLESu jest na pewno niewiele, a ten hydrożel polimerowy... no cóż, sprawdzę. Profilaktycznie wzięłam mniejsze opakowanie i... bardzo słusznie ;)
Opis producenta: Dotleniająca mgiełka nawilżająca o właściwościach pielęgnacyjnych. Zaraz po przebudzeniu likwiduje senne zagniecenia, oznaki zmęczenia i niedotlenienia na skórze twarzy. Otula skórę delikatnym kobiecym zapachem róży, gardenii i jaśminu. Lierac, prekursor kosmetyków hybrydowych, stworzyły unikalne połączenie tego co najlepsze w nauce i naturze, opracowując kompleks HYDRA O₂, odtwarzający korzyści zabiegu infuzji tlenowej. Kompleks HYDRA O₂ (biomimetyczny tlen, kwas hialuronowy, liście Ambiaty, koncentrat witamin i minerałów) przywraca nawilżenie i wygładza skórę. Polimer wiskoelastyczny z pamięcią kształtu daje natychmiastowy efekt "żelazka". Flawonoidy pochodzące z róży działają wygładzająco. Ekstrakt z różańca chroni przed wolnymi rodnikami. Lekko żelowa konsystencja zapewnia uczucie wyjątkowej świeżości. Skóra nabiera gładkości, odzyskuje naturalny koloryt, a oznaki zmęczenia natychmiast znikają.
Drobna dygresja: Ależ ten marketingowiec ma wenę! Bardziej kreatywnego określenia na podłoże polimerowe kosmetyku w życiu nie widziałam! Człowiek dokonał wielkiej rzeczy, bo nazwał dumnie coś w rodzaju żelu do włosów ;) ,,Polimer wiskoelastyczny z pamięcią kształtu dający natychmiastowy efekt żelazka" w wolnym tłumaczeniu na polski, oznacza to, że w momencie nakładania coś jest lepkie, po chwili zastyga i już lepkie nie jest, a do tego zostawia cienką, gładką warstewkę, która tymczasowo trochę szpachluje zmarszczki, przyjmuje kształt buźki i wygina się razem z nią. Gdybyście sami chcieli wykonać w domu polimer wiskoelastyczny z pamięcią kształtu, polecam ugotować kisiel ziemniaczany lub żel lniany. Bonus: nałożony na skórę także daje efekt żelazka! I jeszcze oba są polimerami naturalnego pochodzenia ;) Przepraszam, po prostu nie mogłam się powstrzymać ;)
Ocena: Co tu dużo mówić - nawilża dobrze. Razem z olejem jest nie do pokonania! Komfort skóry zachowany przez długie godziny, żadnego ściągnięcia, makijaż nakłada się tak łatwo, jak potrawy maminego autorstwa na talerz (gdyby ktoś miał wątpliwości, w przypadku mojej mamy robi się to szybko i nawet w dużej ilości zawsze ze stuprocentowym zadowoleniem ;). Wszystkie deklaracje o dotlenieniu od razu posłałam między bajki, no, ale trzeba przyznać, że skóra wyglądała po jej nałożeniu gładko i ładnie. Do czasu. A dokładniej przez tydzień.
Niestety, co tu kryć, mgiełka cholernie zapycha. Zapycha okropnie. Potrafi w kilka dni zamienić całkiem ładną strefę T w taką z rozszerzonymi porami i ciemnymi kropkami na nosie. Dałam jej trochę przerwy, stosowałam na policzki, próbowałam ze strefa T drugi raz i... to samo. Niby wiem, że hydrożele polimerowe stosuje się we wszystkich ,,lekkich i nietłustych" kremach do cery tłustej, mieszanej i trądzikowej... i co z tego, skoro nawet kiedy jest ich tak mało, żeby trochę zagęścić mgiełkę, nadal zapychają... Niestety, korzystać z uroków tej mgiełki może głównie cera, która zupełnie nie ma tendencji do blokowania się porów.
Kwestie techniczne: Myślałam, że mgiełka będzie pachnieć wodą różaną (w końcu jest wysoko w składzie), ale jednak nie. Myślę, że tutaj idealnie wpasuje się określenie ,,pachnie, jak drogi kosmetyk", a przynajmniej jak kosmetyk marki selektywnej. Nie będę narzekać na wydajność, bo ta jest genialna (30 ml spokojnie starczyłoby mi na całą twarz na jakieś 2 miesiące). Konsystencja też w porządku: bardzo łatwa do rozprowadzania. Nieco słabiej wypada atomizer, który chlapie większymi kroplami, na tyle, że nazwa ,,mgiełka" jakoś nie do końca tu pasuje ;)
Produkt tańszy: MIYA, MyBeautyEssence, Flower BeautyPower, Aktywna esencja w lekkiej mgiełce
Cena: ok. 30zł/100ml
Skład: Aqua (Water), Rosa Damascena Flower Water, Panthenol, Sodium Hyaluronate,
Ocena (po zużyciu opakowania): Tutaj jest idealnie! Mgiełka jest leciuteńka jak hydrolat, ale znacznie lepiej nawilża. Z olejkiem daje radę utrzymać nawilżenie przez większą część dnia. Po paru godzinach czuć wprawdzie, że skóra w suchych partiach domaga się wspomagania, ale można śmiało psiknąć (nawet na makijaż) i cieszyć się działaniem od nowa. Po dwóch-trzech tygodniach stosowania widać jak cera robi się ładniejsza: promienna, jędrniejsza, gładsza, pełna życia... I chociaż są to zmiany subtelne, to jednak zauważalne, odczuwalne i prowadzące do jednego wniosku: skóra jest zadbana.
Kwestie techniczne: Atomizerowi nie można nic zarzucić, rozpyla rzadki płyn bardzo dobrze. Mgiełkę można jeszcze wklepać palcami, ale nie trzeba tego robić, bo sama z siebie dobrze zwilża twarz. Pachnie bardzo delikatnie i rzeczywiście podobnie do rozcieńczonej wody różanej. W każdym razie, ogólnie używa się jej przemiło, a stosowana na całą twarz, średnio kilka psików 2x dziennie, starczyła mi na 2 miesiące.
To jaki wynik?
W przypadku tego testu jak na dłoni widać, że dobry kosmetyk to niekoniecznie ten droższy, ale ten lepiej przemyślany. W obu przypadkach składniki aktywne są dość podobne i spodziewałam się też podobnego działania, ale... i jeśli chodzi o kosmetyk i jeśli chodzi o opakowanie, Lierac nie do końca mi odpowiada i nie sprawdza się bezwarunkowo.
Tym razem zdecydowanym faworytem jest MIYA, produkt znacznie bardziej przemyślany, leciutki i uniwersalny. Mgiełka nawilża, łagodzi i przyjemnie odświeża. Efekty wprawdzie nie pojawia się tak szybko, jak po doraźnym użyciu Lieraca, ale za to dzień po dniu, cała twarz wygląda po niej coraz lepiej. I o to właśnie chodzi!
Moja cera, oczekiwania i testowane produkty
Najbardziej oczywistym kosmetykiem do twarzy wydawałby się krem, ale od ok. pół roku używam kremów już tylko sporadycznie, czego nie mam na razie zamiaru zmieniać ;) Wcześniej także nie stosowałam ich regularnie, ale od czasu do czasu z pewną nadzieją próbowałam czegoś nowego. Niestety, emulgatory i źle dobrane oleje nie służą mojej cerze (szczególnie szybko zapychającej się strefie T), więc na dobre przerzuciłam się na olej różany. Jest idealny! Najczęściej używam serum dwufazowego własnego wyrobu, ale lubię też wszelkie nawilżające mgiełki (a na nie dwie-trzy krople oleju).
I właśnie mgiełki nawilżające chciałabym dziś porównać.
Produkt droższy: Lierac Hydragenist, Ultranawilżająca mgiełka na dzień dobry
Cena: ok. 100zł/100ml
Skład: Aqua/Water/Eau, Glycerin, Rosa Damascena Flower Water, Propylene Glycol, Acrylates/Beheneth-25 Methacrylate Copolymer, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Urea, Tromethamine, Pentylene Glycol, Hydrolyzed Sweet Almond Protein, Glycerine, Tetrasodium Edta, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Sodium PCA, Magnesium Aspartate, Zinc Gluconate, Panthenol, Pyridoxine HCI, Sodium Laureth Sulfate, Sodium Lactate, Sodium Hyaluronate, Citric Acid, Tocopherol, Vernonia Appendiculata Leaf Extract, Copper Gluconate, Rhodiola Rosea Root Extract, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Juice, Phenoxyethanol, Chlorphenesin, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Parfum/Fragrance.
Skład trochę przydługi, ale substancje czynne są i jest ich sporo. Wysoko nawilżająca gliceryna (i glikole), woda różana, mocznik, panthenol, sól kwasu hialuronowego, glukonian cynku, miedzi, proteiny, ekstrakty... Martwiły mnie dwie rzeczy - hydrożel akrylanowy, którego na twarz zwykle unikam i SLES. Ostatecznie uznałam, że SLESu jest na pewno niewiele, a ten hydrożel polimerowy... no cóż, sprawdzę. Profilaktycznie wzięłam mniejsze opakowanie i... bardzo słusznie ;)
Opis producenta: Dotleniająca mgiełka nawilżająca o właściwościach pielęgnacyjnych. Zaraz po przebudzeniu likwiduje senne zagniecenia, oznaki zmęczenia i niedotlenienia na skórze twarzy. Otula skórę delikatnym kobiecym zapachem róży, gardenii i jaśminu. Lierac, prekursor kosmetyków hybrydowych, stworzyły unikalne połączenie tego co najlepsze w nauce i naturze, opracowując kompleks HYDRA O₂, odtwarzający korzyści zabiegu infuzji tlenowej. Kompleks HYDRA O₂ (biomimetyczny tlen, kwas hialuronowy, liście Ambiaty, koncentrat witamin i minerałów) przywraca nawilżenie i wygładza skórę. Polimer wiskoelastyczny z pamięcią kształtu daje natychmiastowy efekt "żelazka". Flawonoidy pochodzące z róży działają wygładzająco. Ekstrakt z różańca chroni przed wolnymi rodnikami. Lekko żelowa konsystencja zapewnia uczucie wyjątkowej świeżości. Skóra nabiera gładkości, odzyskuje naturalny koloryt, a oznaki zmęczenia natychmiast znikają.
Drobna dygresja: Ależ ten marketingowiec ma wenę! Bardziej kreatywnego określenia na podłoże polimerowe kosmetyku w życiu nie widziałam! Człowiek dokonał wielkiej rzeczy, bo nazwał dumnie coś w rodzaju żelu do włosów ;) ,,Polimer wiskoelastyczny z pamięcią kształtu dający natychmiastowy efekt żelazka" w wolnym tłumaczeniu na polski, oznacza to, że w momencie nakładania coś jest lepkie, po chwili zastyga i już lepkie nie jest, a do tego zostawia cienką, gładką warstewkę, która tymczasowo trochę szpachluje zmarszczki, przyjmuje kształt buźki i wygina się razem z nią. Gdybyście sami chcieli wykonać w domu polimer wiskoelastyczny z pamięcią kształtu, polecam ugotować kisiel ziemniaczany lub żel lniany. Bonus: nałożony na skórę także daje efekt żelazka! I jeszcze oba są polimerami naturalnego pochodzenia ;) Przepraszam, po prostu nie mogłam się powstrzymać ;)
Ocena: Co tu dużo mówić - nawilża dobrze. Razem z olejem jest nie do pokonania! Komfort skóry zachowany przez długie godziny, żadnego ściągnięcia, makijaż nakłada się tak łatwo, jak potrawy maminego autorstwa na talerz (gdyby ktoś miał wątpliwości, w przypadku mojej mamy robi się to szybko i nawet w dużej ilości zawsze ze stuprocentowym zadowoleniem ;). Wszystkie deklaracje o dotlenieniu od razu posłałam między bajki, no, ale trzeba przyznać, że skóra wyglądała po jej nałożeniu gładko i ładnie. Do czasu. A dokładniej przez tydzień.
Niestety, co tu kryć, mgiełka cholernie zapycha. Zapycha okropnie. Potrafi w kilka dni zamienić całkiem ładną strefę T w taką z rozszerzonymi porami i ciemnymi kropkami na nosie. Dałam jej trochę przerwy, stosowałam na policzki, próbowałam ze strefa T drugi raz i... to samo. Niby wiem, że hydrożele polimerowe stosuje się we wszystkich ,,lekkich i nietłustych" kremach do cery tłustej, mieszanej i trądzikowej... i co z tego, skoro nawet kiedy jest ich tak mało, żeby trochę zagęścić mgiełkę, nadal zapychają... Niestety, korzystać z uroków tej mgiełki może głównie cera, która zupełnie nie ma tendencji do blokowania się porów.
Kwestie techniczne: Myślałam, że mgiełka będzie pachnieć wodą różaną (w końcu jest wysoko w składzie), ale jednak nie. Myślę, że tutaj idealnie wpasuje się określenie ,,pachnie, jak drogi kosmetyk", a przynajmniej jak kosmetyk marki selektywnej. Nie będę narzekać na wydajność, bo ta jest genialna (30 ml spokojnie starczyłoby mi na całą twarz na jakieś 2 miesiące). Konsystencja też w porządku: bardzo łatwa do rozprowadzania. Nieco słabiej wypada atomizer, który chlapie większymi kroplami, na tyle, że nazwa ,,mgiełka" jakoś nie do końca tu pasuje ;)
Produkt tańszy: MIYA, MyBeautyEssence, Flower BeautyPower, Aktywna esencja w lekkiej mgiełce
Cena: ok. 30zł/100ml
- Hyaluronic Acid, Glycerin, Hibiscus Sabdariffa Flower Extract, Paeonia Officinalis Flower Extract, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Aqua (Hot Spring Water), Niacinamide, Polyglyceryl-4 Laurate/Sebacate*, Polyglyceryl-6 Caprylate/Caprate*, Potassium Sorbate, Sodium benzoate, Sodium Phytate, Alcohol Parfum (Fragrance), Citronellol, Geraniol.
Skład wskazywałby, że będzie nawilżać i łagodzić. Z ciekawych rzeczy jest woda różana, panthenol, hialuronian sodu i kwas hialuronowy, sok z aloesu, niacynamid... Zapowiada się bardzo przyzwoicie.
Opis producenta: Mgiełka myBEAUTYessence Flower Beauty Power to pełny dobrej energii, dobroczynnych i w 97% naturalnych substancji, aktywny kompleks cennych wód i ekstraktów kwiatowych wzbogacony w wodę termalną, kwas hialuronowy i witaminy, które skutecznie wnikają w głąb skóry oraz wzmacniają działanie pielęgnacyjne kolejnych kosmetyków. Flower Beauty Power tworzy lekką, wodną esencję, by przywracać skórze prawidłowy poziom nawilżenia i pomóc je utrzymać. Esencja szybko się wchłania, dostarczając wartościowych składników, dzięki czemu odżywia, rozświetla i upiększa. Opóźnia procesy starzenia się skóry. Pozostawia cerę piękną i pełną blasku. Ekstrakty z peonii i hibiskusa nawilżają, odżywiają i wygładzają skórę. Hydrolat z róży rozświetla i tonizuje. Woda termalna dostarcza mikroelementów i minerałów. Kwas hialuronowy
Kwas hialuronowy przywraca i utrzymuje nawilżenie skóry. Prowitamina B5 i witamina B3 działają przeciwstarzeniowo, redukują drobne zmarszczki, ujędrniają.Ocena (po zużyciu opakowania): Tutaj jest idealnie! Mgiełka jest leciuteńka jak hydrolat, ale znacznie lepiej nawilża. Z olejkiem daje radę utrzymać nawilżenie przez większą część dnia. Po paru godzinach czuć wprawdzie, że skóra w suchych partiach domaga się wspomagania, ale można śmiało psiknąć (nawet na makijaż) i cieszyć się działaniem od nowa. Po dwóch-trzech tygodniach stosowania widać jak cera robi się ładniejsza: promienna, jędrniejsza, gładsza, pełna życia... I chociaż są to zmiany subtelne, to jednak zauważalne, odczuwalne i prowadzące do jednego wniosku: skóra jest zadbana.
Kwestie techniczne: Atomizerowi nie można nic zarzucić, rozpyla rzadki płyn bardzo dobrze. Mgiełkę można jeszcze wklepać palcami, ale nie trzeba tego robić, bo sama z siebie dobrze zwilża twarz. Pachnie bardzo delikatnie i rzeczywiście podobnie do rozcieńczonej wody różanej. W każdym razie, ogólnie używa się jej przemiło, a stosowana na całą twarz, średnio kilka psików 2x dziennie, starczyła mi na 2 miesiące.
To jaki wynik?
W przypadku tego testu jak na dłoni widać, że dobry kosmetyk to niekoniecznie ten droższy, ale ten lepiej przemyślany. W obu przypadkach składniki aktywne są dość podobne i spodziewałam się też podobnego działania, ale... i jeśli chodzi o kosmetyk i jeśli chodzi o opakowanie, Lierac nie do końca mi odpowiada i nie sprawdza się bezwarunkowo.
Tym razem zdecydowanym faworytem jest MIYA, produkt znacznie bardziej przemyślany, leciutki i uniwersalny. Mgiełka nawilża, łagodzi i przyjemnie odświeża. Efekty wprawdzie nie pojawia się tak szybko, jak po doraźnym użyciu Lieraca, ale za to dzień po dniu, cała twarz wygląda po niej coraz lepiej. I o to właśnie chodzi!
sobota, 14 lipca 2018
Czy droższe kosmetyki są lepsze? Porównajmy produkty do włosów.
Ostatnio naprodukowałam się o swoich przemyśleniach, ale zdecydowanie brakuje mi tu jeszcze prawdziwego pojedynku prawdziwych produktów ;) Bez zbędnych wstępów przejdźmy więc do konkretów. Dziś pod lupę bierzemy produkty do włosów/
Tańsza i droższa pielęgnacja włosów
Do porównania stanęły dwa produkty, które śmiało mogłabym nazwać uniwersalnymi. Co to oznacza? Dla mnie to, że nie są ani bardzo odżywcze, tylko do zniszczonych włosów, ani bardzo lekkie, które sprawdzą się tylko przy idealnie zdrowych pasmach. Zachowano w nich równowagę między fryzjerskimi upiększaczami a składnikami naturalnego pochodzenia. Oba mają głównie nawilżać włosy i sprawiać, że będą lepiej wyglądały (tu na pierwszy plan wysuwają się: ładne układanie się i połysk). Do tego oba kosmetyki będą się wdzięcznie porównywać, bo producenci obiecują nieco na wyrost ;)
Produkt droższy: Kevin Murphy Hydrate.Me Rinse
Cena: ok. 100zł/250ml
Skład: Water, Cetearyl Alcohol, Stearyl Alcohol, Amodimethicone, Cetrimonium Chloride, Trideceth-12, Behentrimonium Chloride, Stearalkonium Chloride, Cetrimonium Chloride, Polyquaternium-7, Glycerin, Arctium Lappa Root Extract, Citrus Aurantium Bergamia (Bergamot) Fruit Extract, Centella Asiatica Extract, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Ascorbic Acid, Panthenol, Tocopheryl Acetate, Jojoba Esters, Undaria Pinnatifida Extract, Oenothera Biennis (Evening Primrose) Oil, Biotin, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Citric Acid, Pyridoxine Hydrochloride, Silicone Quaternium-18, Trideceth-6, Trideceth-12, Aminomethyl Propanol, Phenoxyethanol, Potassium Sorbate, Benzyl Benzoate, Geraniol, Limonene, Fragrance
Opis producenta: Wyjątkowo nawilżająca i wygładzająca odżywka. Przeznaczona jest do włosów bardzo zniszczonych, naturalnie suchych lub z bardzo suchego klimatu. Jest to korektor do włosów, który tuszuje ich zniszczenia. Nawilża suche włosy i sprawia, że rozdwojone końcówki są prawie niewidoczne. Produkt wypełniony jest antyoksydantami nadającymi włosom połysk i zapobiegającymi utracie wilgoci. Najnowsza technologia pozwala na użycie tych samych składników, których używa się do wysokiej klasy kosmetyków przeciwzmarszczkowych i wygładzających skórę. Okazało się, że nadają one włosom połysk i wygładzają ich powierzchnię, tuszując zniszczenia.
Ocena (po zużyciu opakowania): Odżywka Kevin Murphy jest naprawdę dobrym produktem. Radzi sobie zarówno z nawilżeniem włosów i nadaniem im połysku (nie należę, niestety, do osób, których włosy lśnią same z siebie albo po użyciu przypadkowych kosmetyków). Włosy są po niej bardzo zdyscyplinowane i sypkie. Łatwo je ułożyć, a proste (jak moje) ,,łapią" mniej odkształceń, kiedy są upięte.
Musze przyznać, że daje włosom kopa i jeśli chodzi o kondycję i wygląd. Nawet, kiedy włosy miały gorsze tygodnie, wyglądały po jej użyciu na zadbane i sprawiały mniej problemów. Wszystko to do momentu, kiedy produkt się im po prostu znudził. Nie wiem, jak jest u was, u mnie 3 użycia tych samych produktów pod rząd to już zazwyczaj dość. Muszę zrobić sobie wtedy przerwę z inną odżywką/maską. Nie inaczej było tym razem, włosy zrobiły się sztywniejsze i matowe, więc stosowałam co drugie mycie na przemian z ukochanym Hair Chemist.
Kwestie techniczne: Konsystencja nie jest w tym wypadku moim ulubionym typem. Na włosach produkt rozprowadzał się bez większych problemów, ale jest już stanowczo za gęsty, żeby obyło się bez przepłukiwania butelki celem wydobycia go do końca. Nie będę ukrywać, że uważam, że sam pomysł korka z boku jest przykładem designu intrygującego i irytującego zarazem - nie pozwala zsunąć butelek Kevin Murphy z innymi, zawsze gdzieś zawadza i dodatkowo utrudnia wyciśnięcie go do końca. Wynarzekałam się już, to teraz jeszcze czas na coś pozytywnego: produkt przyjemnie pachnie. I jest wydajny - nawet moje ,,spijające" odżywki włosy pozwoliły na używanie buteleczki przez dwa miesiące z małym haczykiem.
Produkt tańszy: Dr Sante, Aloe Vera, Maska do Włosów
Cena: ok. 25zł/1000ml
Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Potassium Cetyl Phosphate, Behentrimonium Chloride, Panthenol, Butyrospermum Parkii Butter, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Persea Gratissima Oil, Olea Europaea Fruit Oil, Butylene Glycol, Oryza Sativa Bran Extract, Hydrolyzed Keratin, Cetrimonium Chloride, Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, Silicone Quaternium-16, Undeceth-11, Butyloctanol, Undeceth-5, Amodimethiconе, Trideceth-10, Isopropyl alcohol, Citric Acid, Parfum, DMDM-Hydantoin, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Phenoxyethanol, Hexyl Cinnamal, Linalool, Limonene, Benzyl Alcohol, Citronellol
Opis producenta: Maska jest idealna dla odbudowy zniszczonych włosów. Odbudowuje włosy od nasady aż po same końce, przywraca witalność, sprawia, że stają się wytrzymałe. Idealna dla długich włosów z rozdwojonymi końcówkami. Czysty sok z aloesu jest bogaty w aktywne biologicznie substancje, które odżywiają włosy. Masło Shea, awokado oraz oliwa z oliwek odżywiają włosy drogocennymi substancjami, zapobiegając rozdwajaniu końcówek. Keratyna odbudowuje zniszczone włosy. Ceramidy roślinne chronią powierzchnie włosów przed zewnętrznymi uszkodzeniami, nadając im siłę i lustrzany blask. Przy regularnym użyciu włosy stają się gładkie, miękkie, zdrowe i delikatne.
Ocena (po zużyciu opakowania): Maska Dr Sante to kosmetyk, który naprawdę robi dla wyglądu włosów wiele dobrego. Po pierwsze, doskonale dociąża, po drugie - nabłyszcza, po trzecie, nawilża i zmiękcza. Dla moich włosów jest niemal doskonała jeszcze z jednego powodu - niebieska farba przedziwnie ją lubi i nie płowieje tak chętnie. Podobnie, jak odżywka Kevin Murphy, sprawia, że nawet włosy po ciężkim przeżyciu typu farbowanie, nie wyglądają na suche siano i tak samo utrudnia im odkształcanie się od gumek, spinek i warkoczy. Po prostu układają się dobrze.
Cóż mogłabym jeszcze napisać... Po trzech użyciach pod rząd włosy również mają jej dość - szczególnie końce zbijają się w strąki i gorzej układają. Natomiast nawet wtedy nie są sztywne ani matowe i to jest klasa.
Kwestie techniczne: Maska pachnie całkiem dobrze - słodko-kwaskowo, jak owocowy kisiel. Na szczęście nie ma takiej konsystencji: ta jest idealnie kremowa, nie za gęsta i nie za rzadka. Produkt dobrze rozprowadza się na włosach i również jest wydajny - swoje kilogramowe wiaderko zużyłam w ciągu 9 miesięcy i (co rzadko się zdarza przy dużych pojemnościach) - już za nim tęsknię ;)
To jaki wynik?
Nie jestem w stanie stwierdzić, która jest lepsza. Obie działają prawie doskonale. Obie dobrze radzą sobie z nawilżeniem włosów. Oczywiście, są minimalne różnice, ale mają znacznie więcej podobieństw: dbają o włosy, pozwalają uniknąć zniszczeń i zachować je w dobrej kondycji (przy regularnym stosowaniu), a użyte ,,z doskoku" dociążają, dyscyplinują i nabłyszczają, dzięki czemu włosy są po prostu ładniejsze niż bez nich.
Dzisiejsze porównanie kończy się remisem.
Wkrótce pod lupę trafią produkty do twarzy i... zdradzę tylko, że przeciwnicy nie okazali się sobie równi ;)
Tańsza i droższa pielęgnacja włosów
Do porównania stanęły dwa produkty, które śmiało mogłabym nazwać uniwersalnymi. Co to oznacza? Dla mnie to, że nie są ani bardzo odżywcze, tylko do zniszczonych włosów, ani bardzo lekkie, które sprawdzą się tylko przy idealnie zdrowych pasmach. Zachowano w nich równowagę między fryzjerskimi upiększaczami a składnikami naturalnego pochodzenia. Oba mają głównie nawilżać włosy i sprawiać, że będą lepiej wyglądały (tu na pierwszy plan wysuwają się: ładne układanie się i połysk). Do tego oba kosmetyki będą się wdzięcznie porównywać, bo producenci obiecują nieco na wyrost ;)
Produkt droższy: Kevin Murphy Hydrate.Me Rinse
Cena: ok. 100zł/250ml
Skład: Water, Cetearyl Alcohol, Stearyl Alcohol, Amodimethicone, Cetrimonium Chloride, Trideceth-12, Behentrimonium Chloride, Stearalkonium Chloride, Cetrimonium Chloride, Polyquaternium-7, Glycerin, Arctium Lappa Root Extract, Citrus Aurantium Bergamia (Bergamot) Fruit Extract, Centella Asiatica Extract, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Ascorbic Acid, Panthenol, Tocopheryl Acetate, Jojoba Esters, Undaria Pinnatifida Extract, Oenothera Biennis (Evening Primrose) Oil, Biotin, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Citric Acid, Pyridoxine Hydrochloride, Silicone Quaternium-18, Trideceth-6, Trideceth-12, Aminomethyl Propanol, Phenoxyethanol, Potassium Sorbate, Benzyl Benzoate, Geraniol, Limonene, Fragrance
Opis producenta: Wyjątkowo nawilżająca i wygładzająca odżywka. Przeznaczona jest do włosów bardzo zniszczonych, naturalnie suchych lub z bardzo suchego klimatu. Jest to korektor do włosów, który tuszuje ich zniszczenia. Nawilża suche włosy i sprawia, że rozdwojone końcówki są prawie niewidoczne. Produkt wypełniony jest antyoksydantami nadającymi włosom połysk i zapobiegającymi utracie wilgoci. Najnowsza technologia pozwala na użycie tych samych składników, których używa się do wysokiej klasy kosmetyków przeciwzmarszczkowych i wygładzających skórę. Okazało się, że nadają one włosom połysk i wygładzają ich powierzchnię, tuszując zniszczenia.
Ocena (po zużyciu opakowania): Odżywka Kevin Murphy jest naprawdę dobrym produktem. Radzi sobie zarówno z nawilżeniem włosów i nadaniem im połysku (nie należę, niestety, do osób, których włosy lśnią same z siebie albo po użyciu przypadkowych kosmetyków). Włosy są po niej bardzo zdyscyplinowane i sypkie. Łatwo je ułożyć, a proste (jak moje) ,,łapią" mniej odkształceń, kiedy są upięte.
Musze przyznać, że daje włosom kopa i jeśli chodzi o kondycję i wygląd. Nawet, kiedy włosy miały gorsze tygodnie, wyglądały po jej użyciu na zadbane i sprawiały mniej problemów. Wszystko to do momentu, kiedy produkt się im po prostu znudził. Nie wiem, jak jest u was, u mnie 3 użycia tych samych produktów pod rząd to już zazwyczaj dość. Muszę zrobić sobie wtedy przerwę z inną odżywką/maską. Nie inaczej było tym razem, włosy zrobiły się sztywniejsze i matowe, więc stosowałam co drugie mycie na przemian z ukochanym Hair Chemist.
Kwestie techniczne: Konsystencja nie jest w tym wypadku moim ulubionym typem. Na włosach produkt rozprowadzał się bez większych problemów, ale jest już stanowczo za gęsty, żeby obyło się bez przepłukiwania butelki celem wydobycia go do końca. Nie będę ukrywać, że uważam, że sam pomysł korka z boku jest przykładem designu intrygującego i irytującego zarazem - nie pozwala zsunąć butelek Kevin Murphy z innymi, zawsze gdzieś zawadza i dodatkowo utrudnia wyciśnięcie go do końca. Wynarzekałam się już, to teraz jeszcze czas na coś pozytywnego: produkt przyjemnie pachnie. I jest wydajny - nawet moje ,,spijające" odżywki włosy pozwoliły na używanie buteleczki przez dwa miesiące z małym haczykiem.
Produkt tańszy: Dr Sante, Aloe Vera, Maska do Włosów
Cena: ok. 25zł/1000ml
Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Potassium Cetyl Phosphate, Behentrimonium Chloride, Panthenol, Butyrospermum Parkii Butter, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Persea Gratissima Oil, Olea Europaea Fruit Oil, Butylene Glycol, Oryza Sativa Bran Extract, Hydrolyzed Keratin, Cetrimonium Chloride, Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, Silicone Quaternium-16, Undeceth-11, Butyloctanol, Undeceth-5, Amodimethiconе, Trideceth-10, Isopropyl alcohol, Citric Acid, Parfum, DMDM-Hydantoin, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Phenoxyethanol, Hexyl Cinnamal, Linalool, Limonene, Benzyl Alcohol, Citronellol
Ocena (po zużyciu opakowania): Maska Dr Sante to kosmetyk, który naprawdę robi dla wyglądu włosów wiele dobrego. Po pierwsze, doskonale dociąża, po drugie - nabłyszcza, po trzecie, nawilża i zmiękcza. Dla moich włosów jest niemal doskonała jeszcze z jednego powodu - niebieska farba przedziwnie ją lubi i nie płowieje tak chętnie. Podobnie, jak odżywka Kevin Murphy, sprawia, że nawet włosy po ciężkim przeżyciu typu farbowanie, nie wyglądają na suche siano i tak samo utrudnia im odkształcanie się od gumek, spinek i warkoczy. Po prostu układają się dobrze.
Cóż mogłabym jeszcze napisać... Po trzech użyciach pod rząd włosy również mają jej dość - szczególnie końce zbijają się w strąki i gorzej układają. Natomiast nawet wtedy nie są sztywne ani matowe i to jest klasa.
Kwestie techniczne: Maska pachnie całkiem dobrze - słodko-kwaskowo, jak owocowy kisiel. Na szczęście nie ma takiej konsystencji: ta jest idealnie kremowa, nie za gęsta i nie za rzadka. Produkt dobrze rozprowadza się na włosach i również jest wydajny - swoje kilogramowe wiaderko zużyłam w ciągu 9 miesięcy i (co rzadko się zdarza przy dużych pojemnościach) - już za nim tęsknię ;)
To jaki wynik?
Nie jestem w stanie stwierdzić, która jest lepsza. Obie działają prawie doskonale. Obie dobrze radzą sobie z nawilżeniem włosów. Oczywiście, są minimalne różnice, ale mają znacznie więcej podobieństw: dbają o włosy, pozwalają uniknąć zniszczeń i zachować je w dobrej kondycji (przy regularnym stosowaniu), a użyte ,,z doskoku" dociążają, dyscyplinują i nabłyszczają, dzięki czemu włosy są po prostu ładniejsze niż bez nich.
Dzisiejsze porównanie kończy się remisem.
Wkrótce pod lupę trafią produkty do twarzy i... zdradzę tylko, że przeciwnicy nie okazali się sobie równi ;)
sobota, 2 czerwca 2018
Czy droższe kosmetyki faktycznie są lepsze? Z języka marketingu na polski
Tytułowe pytanie pada bardzo, bardzo często. Wuj google, farmaceutki, kosmetolożki, konsultantki i użytkownicy - każdy ma inne zdanie i inne powody, by je mieć. Od razu uprzedzę, że wcale nie mam zamiaru twierdzić, że to źle zapłacić za ładniejsze opakowanie albo za lubianą markę. To nie tak. Postaram się jedynie troszeczkę przybliżyć, jak temat wygląda z perspektywy konkretu i jak widzi to chemik zerkający na składy i opisy. Czy warto wydać więcej, mając nadzieję, na lepszy skład i lepsze działanie kosmetyków selektywnych marek?
Być może poniższy tekst w jakiś sposób pomoże Wam w podejmowaniu codziennych decyzji o kupnie.
Składniki z najdalszych i najbardziej niedostępnych zakątków świata
Częstym podejściem jest wychwalanie pochodzenia jakiegoś składnika. Na przykład, olej kokosowy koniecznie przybywa do zakładu produkcyjnego z wyspy o łamiącej język nazwie, z lazurowym morzem i złotym piaskiem. Wszyscy nie mamy raczej większych wątpliwości, że kokos to roślina egzotyczna (cóż, życie powyżej 50 stopnia szerokości geograficznej nie jest wesołe...). Czymże więc różni się ta wyspa od innych pozostałych? Może tym, że ma nam się wydawać, że jeśli nazwa nie przypomina niczego znajomego, to jej dziewiczej ziemi nie tknęła ludzka stopa i jest wolna od cywilizacyjnych zanieczyszczeń?
Jak w takim razie odróżnić autentyzm od żonglowania bajerami? Niezawodnego sposobu nie ma, ale jeśli chodzi o egzotyczne wyspy, zielone zakątki i ekologiczne uprawy, to powszechnie znane certyfikaty mówią czasem więcej niż tysiąc słów ;) Kiedy mały producent nie ma np. popularnego (i dość liberalnego) Ecocert, łatwo zrozumieć, że go na to nie stać, ale kiedy duży gracz go nie posiada, a rozpisuje się do bólu głowy (i nie tylko głowy) o nieskalanej czystości terenu, to już raczej świadczy o czymś innym. Tak samo ufam (czyli nie ufam) producentom rozpisującym się o kontrolowanej uprawie kakao bez UTZ i rozwoju lokalnych społeczeństw bez Fairtrade.
A jeśli już to wszystko prawda, to sama nie wiem, czy lepszy jest kokos z wyspy BuenaLenios z kontrolowanej uprawy czy też kokos z wyspy HulayDusha z kontrolowanej uprawy. Wolę przyznać wprost, że wybór toczy się między tańszym/droższym lub lepiej/gorzej opakowanym ;)
Najnowocześniejsza metoda produkcji?
Drugim manewrem w opisie, który lubią wysokopółkowe marki jest podkreślanie innowacyjności składników. Przykładowo, spotkamy tu powoływanie się na wyjątkowe metody produkcji, których nie używa nikt inny (i nikt wcześniej). Tutaj oddam sprawiedliwość. Naprawdę ciężko to ocenić komuś, kto nie miał do czynienia z produkcją spożywczą, chemiczną, biotechnologiczną czy jakąkolwiek inną i kto nie zna dobrze swojej branży. Przede wszystkim, musielibyśmy wiedzieć, co dokładnie robią inni i co oznacza ,,innowacja" w pozyskiwaniu jakiegoś ekstraktu lub związku z rośliny.
Przykładowo, wiemy, że w kawie znajduje się kofeina i polifenole. Załóżmy, że mamy trzy produkty, które zawierają ,,jakiś" ekstrakt z kawy. Każdy z nich jest ładnie opakowany, każdy ma opis, w którym producent obiecuje, że po jego użyciu, dzięki zawartości kofeiny lub ekstrakt z kawy, natychmiast zniknie opuchlizna pod oczami. Różnica polega na tym, jak opisali produkt.
Pierwszy producent dostarczył nam taki oto tekst: ,,Nasz wyjątkowy sposób pozyskiwania kofeiny z ziaren kawy pozwala zachować jej właściwości. Dzięki zastosowaniu najnowocześniejszych metod, otrzymujemy kofeinę najwyższej jakości, która natychmiast pobudza mikrocyrkulację krwi i redukuje opuchliznę"
To klasyczny przypadek, kiedy producent nie powiedział nam nic. Nie wspomniał, jaki stosował rozpuszczalnik, temperaturę, czy parzył kawę w szklance czy wsadził do aparatu prowadzącego ekstrakcję nadkrytyczną. Swoją drogą, musiałby bardzo kombinować, żeby kofeina straciła właściwości, bo jak dowiemy się z bazy danych związków chemicznych, jest stabilna do co najmniej 178 stopni Celsjusza, rozkłada się dopiero w towarzystwie mocnych utleniaczy, kwasów i zasad albo wystawiana na silne światło. Czyli niewiele rzeczy, poza przezroczystą butelką, jej zaszkodzi.
Być może metoda produkcji to zaawansowana technicznie i nowoczesna (ale też popularna) ekstrakcja nadkrytycznym CO2? Z drugiej strony, nic nie wyklucza też prostej i ,,zwykłej" ekstrakcji gorącą wodą. Opis nie pozwala sądzić, że mamy do czynienia z czymś innym i wyjątkowym.
Drugi producent poinformował, że ,,Kofeina pozyskiwana jest z bezpośrednio z kawy Robusta o jej wysokiej zawartości, naturalnie, bez używania żadnych rozpuszczalników poza najczystszą wodą"
Tutaj wiemy trochę więcej. Ekstrakcję przeprowadzono wodą, a kofeinę związano np. na węglu aktywnym i wykrystalizowano ponownie (troszeczkę przypomina to produkcję cukru). Mamy informację, warto jednak dodać, że nie wpływa to w żadnym stopniu na właściwości samej kofeiny.
Trzeci produkt zawiera informację w tym gatunku: ,,Do uzyskania ekstraktu z kawy stosujemy najnowocześniejsze metody produkcji. Dzięki temu nie ogrzewamy ziaren do więcej niż 30 stopni Cejsjusza, a nasz produkt jest pełen kofeiny i przeciwutleniaczy, które usuwają opuchliznę i opóźniają pojawienie się oznak starzenia"
I to jest konkret. Nawet osobie, która nie wyczuje, że mowa o ekstrakcji płynem nadkrytycznym jako metodzie produkcji, mówi coś o jej zaletach. Wprawdzie, jak już napisałam powyżej, kofeinie niestraszne wyższe temperatury, ale polifenolom już prędzej, a poza tym wiele z nich gorzej rozpuściłoby się w wodzie niż w nadkrytycznym CO2.
Podsumowując, pierwszy produkt w moim odczuciu nie byłby wart dopłacenia ani złotówki więcej, drugi, jeśli chodzi o same właściwości, również nie bardzo (ale szanuję decyzję, kiedy ktoś wybiera go ze względu na to, ze chce mieć pewność, że jedyny rozpuszczalnikiem w procesie była woda). Do trzeciego bym dopłaciła, bo jest w nim nie tylko kofeina, ale też polifenole. Do tego sposób, w który otrzymano ten ekstrakt wydaje się być ,,jakby bardziej" uzasadniony.
Ale wniosek jest i tak jeden: Jeśli nie interesujesz się metodami produkcji przemysłowej i nie oglądasz pasjami ,,Jak to jest zrobione?", możesz nie rozumieć z tej marketingowej papki ani słowa.
Innowacyjny składnik?
Firmy produkujące drogie marki lubią powoływać się na swoje wielkie działy badawcze i nieziemską wprost innowacyjność. Działy badawcze faktycznie w nich są, ale czy zajmują się badaniem i wprowadzaniem dotąd nieznanych składników? Śmiem wątpić. A nawet, gdyby chcieli, mają okrojone pole manewru. Wszystko z tego względu, że europejskie organy (szczególnie SCCS) niechętnie podchodzą do nowych składników w INCI ze względów bezpieczeństwa. Wymagają dużej ilości danych na temat wpływu na zdrowie. Innowacyjny składnik trzeba by najpierw porządnie przetestować. Zawsze jest ryzyko, że oznacza to dużo forsy posłanej w błoto, w razie, gdyby coś było nie tak. Dlatego producenci korzystają z dostępnej już wiedzy, rzadko wprowadzają na rynek nowe substancje, których nie znano wcześniej np. jako leków i zdecydowanie wolą pobajerować w opisie.
Jest jeszcze jeden ciekawy i bardziej zawiły przypadek: prawo do nieupubliczniania w składzie jednego (lub więcej) składników. Nazwę zastępuje wówczas numer nadany przez Głównego Inspektora Sanitarnego. Jak jednak ugryźć kwestię substancji albo kompleksu o którym nic nie wiemy? Wierzyć producentowi, nie wierzyć? Na to pytanie Wam nie odpowiem, ale przypominam, że zasady, które określają unijne organy ustawodawcze, obowiązują nawet w tym wypadku ;)
Skuteczność potwierdzona badaniami?
Tu zmierzamy do sedna. Są składniki, w których skuteczność nikt nie wątpi - w końcu panthenol łagodzi, a naturalne oleje tworzą barierę utrudniającą odparowanie wilgoci ze skóry. Ale jak tu znaleźć krem, który nawilża przez 24 godziny? Czy producent napisał prawdę? Otóż powinien! A przynajmniej w razie kontroli powinien przedstawić dowody. Czasem są nimi dane z literatury, a a czasem badania. I jeśli producent się na takie powołuje i przytacza ich wyniki, może warto zastanowić się nad dopłaceniem do pewności. Przykładowo, dwa kosmetyki z podobnym na oko INCI mogą (chociaż nie muszą) działać podobnie. Zastanowiłabym się np. nad specyfikiem na przebarwienia, gdyby ktoś powołując się na badania wspomniał, że zmniejsza je o określony %. Wprawdzie są testy opierające się bardziej na działaniu mierzalnym, a są takie odwołujące się do wrażeń konsumenta, ale i w jednym i w drugim wypadku, wiemy coś więcej niż nic. I być może to ,,coś więcej" skłoni nas też do wyciągnięcia więcej z portfela.
Być może poniższy tekst w jakiś sposób pomoże Wam w podejmowaniu codziennych decyzji o kupnie.
Co składa się na cenę kosmetyku?
Cena samego produktu to nie tylko pokrycie z nawiązką kosztów surowców, opakowań i etykiety.
Do tego wszystkiego dochodzą koszty metod produkcji: składniki czasem trzeba ogrzać i intensywnie mieszać, żeby połączyły się w krem, lub długotrwale mielić, a potem sprasować, by stały się różem czy cieniem. Wszystko musi być też opakowane, niezależnie od tego, czy stoi za tym człowiek lub maszyna.
Dochodzą do tego jeszcze kwestie związane z utrzymaniem budynków produkcyjnych, linii lub urządzeń, utrzymaniem czystości i higieny, wypłatami, ubezpieczeniami i socjalem dla pracowników, badaniami, oceną bezpieczeństwa, certyfikacją, projektowaniem etykiet lub opakowań oraz przygotowywaniem receptur i pierwowzorów, płaceniem podatków itd. itd. Trochę tego jest. Ale zaraz... skoro każda firma musi jakoś funkcjonować, to zapoznanie się z tymi wydatkami nadal nie wyjaśnia dlaczego jeden krem może kosztować mniej niż 10zł, a inny kilka razy więcej.
Czy składniki kosmetyków są drogie? A może kosmetyki z wyższej półki mają więcej i droższe składniki aktywne?
Ceny surowców kosmetycznych są zróżnicowane, ale większość z nich nie należy do zaporowych. Ba, większość jest na tyle tania, żeby być dostępna dla przeważającej większości ludzi żyjących w Europie. Wyjątki są naprawdę nieliczne i skupiają się np. wokół niektórych olejków do produkcji perfum (takich, co to wiele, wiele ton kwiatów potrzeba, żeby uzyskać 10ml ;) .
Dochodzą do tego jeszcze kwestie związane z utrzymaniem budynków produkcyjnych, linii lub urządzeń, utrzymaniem czystości i higieny, wypłatami, ubezpieczeniami i socjalem dla pracowników, badaniami, oceną bezpieczeństwa, certyfikacją, projektowaniem etykiet lub opakowań oraz przygotowywaniem receptur i pierwowzorów, płaceniem podatków itd. itd. Trochę tego jest. Ale zaraz... skoro każda firma musi jakoś funkcjonować, to zapoznanie się z tymi wydatkami nadal nie wyjaśnia dlaczego jeden krem może kosztować mniej niż 10zł, a inny kilka razy więcej.
Czy składniki kosmetyków są drogie? A może kosmetyki z wyższej półki mają więcej i droższe składniki aktywne?
Ceny surowców kosmetycznych są zróżnicowane, ale większość z nich nie należy do zaporowych. Ba, większość jest na tyle tania, żeby być dostępna dla przeważającej większości ludzi żyjących w Europie. Wyjątki są naprawdę nieliczne i skupiają się np. wokół niektórych olejków do produkcji perfum (takich, co to wiele, wiele ton kwiatów potrzeba, żeby uzyskać 10ml ;) .
Ale nie będę gołosłowna. Weźmy np. retinol, znany i uznany składnik aktywnych serum przeciw starzeniu się skóry. Czysty retinol jest powszechnie uważany za drogi, co spowodowane jest z jednej strony słabą dostępnością w sklepach z półproduktami, a z drugiej - cenami kosmetyków do twarzy, które go zawierają. Wolnorynkowa cena retinolu raczej nie wyrywa się w chwili obecnej ponad 3000$/kg. Pozwolę sobie zauważyć, że jeśli użyjemy go do produkcji serum o pojemności 30ml, które zawiera 1% retinolu (to już solidna kuracja), to sam retinol w jednej takiej flaszce kosztuje nas ledwie 3,5 zł. Przy założeniu, że można go rozpuścić w tanim i uniwersalnym oleju słonecznikowym lub oliwie z oliwek, serum raczej nie powinno kosztować kroci, prawda? Tymczasem śmiało można spotkać serum Be Ceuticals za 2 stówki, które składem pupy nie urywa. Całe szczęście jest też biegun przeciwległy, reprezentowany m. in. przez serum The Ordinary, które pojemność ma podobną, retinolu znacznie więcej, a kosztuje 30zł.
Magia opisu?
Mam hobbystyczne i zawodowe zboczenie, żeby czytać składy wszystkich kosmetyków, jakie dorwę w ręce i wiecie co? Nie zauważam dużych różnic. Miejscem, w którym je widzę jest opis. Cóż takiego w nim widnieje?
Mam hobbystyczne i zawodowe zboczenie, żeby czytać składy wszystkich kosmetyków, jakie dorwę w ręce i wiecie co? Nie zauważam dużych różnic. Miejscem, w którym je widzę jest opis. Cóż takiego w nim widnieje?
Składniki z najdalszych i najbardziej niedostępnych zakątków świata
Częstym podejściem jest wychwalanie pochodzenia jakiegoś składnika. Na przykład, olej kokosowy koniecznie przybywa do zakładu produkcyjnego z wyspy o łamiącej język nazwie, z lazurowym morzem i złotym piaskiem. Wszyscy nie mamy raczej większych wątpliwości, że kokos to roślina egzotyczna (cóż, życie powyżej 50 stopnia szerokości geograficznej nie jest wesołe...). Czymże więc różni się ta wyspa od innych pozostałych? Może tym, że ma nam się wydawać, że jeśli nazwa nie przypomina niczego znajomego, to jej dziewiczej ziemi nie tknęła ludzka stopa i jest wolna od cywilizacyjnych zanieczyszczeń?
Jak w takim razie odróżnić autentyzm od żonglowania bajerami? Niezawodnego sposobu nie ma, ale jeśli chodzi o egzotyczne wyspy, zielone zakątki i ekologiczne uprawy, to powszechnie znane certyfikaty mówią czasem więcej niż tysiąc słów ;) Kiedy mały producent nie ma np. popularnego (i dość liberalnego) Ecocert, łatwo zrozumieć, że go na to nie stać, ale kiedy duży gracz go nie posiada, a rozpisuje się do bólu głowy (i nie tylko głowy) o nieskalanej czystości terenu, to już raczej świadczy o czymś innym. Tak samo ufam (czyli nie ufam) producentom rozpisującym się o kontrolowanej uprawie kakao bez UTZ i rozwoju lokalnych społeczeństw bez Fairtrade.
A jeśli już to wszystko prawda, to sama nie wiem, czy lepszy jest kokos z wyspy BuenaLenios z kontrolowanej uprawy czy też kokos z wyspy HulayDusha z kontrolowanej uprawy. Wolę przyznać wprost, że wybór toczy się między tańszym/droższym lub lepiej/gorzej opakowanym ;)
Najnowocześniejsza metoda produkcji?
Drugim manewrem w opisie, który lubią wysokopółkowe marki jest podkreślanie innowacyjności składników. Przykładowo, spotkamy tu powoływanie się na wyjątkowe metody produkcji, których nie używa nikt inny (i nikt wcześniej). Tutaj oddam sprawiedliwość. Naprawdę ciężko to ocenić komuś, kto nie miał do czynienia z produkcją spożywczą, chemiczną, biotechnologiczną czy jakąkolwiek inną i kto nie zna dobrze swojej branży. Przede wszystkim, musielibyśmy wiedzieć, co dokładnie robią inni i co oznacza ,,innowacja" w pozyskiwaniu jakiegoś ekstraktu lub związku z rośliny.
Przykładowo, wiemy, że w kawie znajduje się kofeina i polifenole. Załóżmy, że mamy trzy produkty, które zawierają ,,jakiś" ekstrakt z kawy. Każdy z nich jest ładnie opakowany, każdy ma opis, w którym producent obiecuje, że po jego użyciu, dzięki zawartości kofeiny lub ekstrakt z kawy, natychmiast zniknie opuchlizna pod oczami. Różnica polega na tym, jak opisali produkt.
Pierwszy producent dostarczył nam taki oto tekst: ,,Nasz wyjątkowy sposób pozyskiwania kofeiny z ziaren kawy pozwala zachować jej właściwości. Dzięki zastosowaniu najnowocześniejszych metod, otrzymujemy kofeinę najwyższej jakości, która natychmiast pobudza mikrocyrkulację krwi i redukuje opuchliznę"
To klasyczny przypadek, kiedy producent nie powiedział nam nic. Nie wspomniał, jaki stosował rozpuszczalnik, temperaturę, czy parzył kawę w szklance czy wsadził do aparatu prowadzącego ekstrakcję nadkrytyczną. Swoją drogą, musiałby bardzo kombinować, żeby kofeina straciła właściwości, bo jak dowiemy się z bazy danych związków chemicznych, jest stabilna do co najmniej 178 stopni Celsjusza, rozkłada się dopiero w towarzystwie mocnych utleniaczy, kwasów i zasad albo wystawiana na silne światło. Czyli niewiele rzeczy, poza przezroczystą butelką, jej zaszkodzi.
Być może metoda produkcji to zaawansowana technicznie i nowoczesna (ale też popularna) ekstrakcja nadkrytycznym CO2? Z drugiej strony, nic nie wyklucza też prostej i ,,zwykłej" ekstrakcji gorącą wodą. Opis nie pozwala sądzić, że mamy do czynienia z czymś innym i wyjątkowym.
Drugi producent poinformował, że ,,Kofeina pozyskiwana jest z bezpośrednio z kawy Robusta o jej wysokiej zawartości, naturalnie, bez używania żadnych rozpuszczalników poza najczystszą wodą"
Tutaj wiemy trochę więcej. Ekstrakcję przeprowadzono wodą, a kofeinę związano np. na węglu aktywnym i wykrystalizowano ponownie (troszeczkę przypomina to produkcję cukru). Mamy informację, warto jednak dodać, że nie wpływa to w żadnym stopniu na właściwości samej kofeiny.
Trzeci produkt zawiera informację w tym gatunku: ,,Do uzyskania ekstraktu z kawy stosujemy najnowocześniejsze metody produkcji. Dzięki temu nie ogrzewamy ziaren do więcej niż 30 stopni Cejsjusza, a nasz produkt jest pełen kofeiny i przeciwutleniaczy, które usuwają opuchliznę i opóźniają pojawienie się oznak starzenia"
I to jest konkret. Nawet osobie, która nie wyczuje, że mowa o ekstrakcji płynem nadkrytycznym jako metodzie produkcji, mówi coś o jej zaletach. Wprawdzie, jak już napisałam powyżej, kofeinie niestraszne wyższe temperatury, ale polifenolom już prędzej, a poza tym wiele z nich gorzej rozpuściłoby się w wodzie niż w nadkrytycznym CO2.
Podsumowując, pierwszy produkt w moim odczuciu nie byłby wart dopłacenia ani złotówki więcej, drugi, jeśli chodzi o same właściwości, również nie bardzo (ale szanuję decyzję, kiedy ktoś wybiera go ze względu na to, ze chce mieć pewność, że jedyny rozpuszczalnikiem w procesie była woda). Do trzeciego bym dopłaciła, bo jest w nim nie tylko kofeina, ale też polifenole. Do tego sposób, w który otrzymano ten ekstrakt wydaje się być ,,jakby bardziej" uzasadniony.
Ale wniosek jest i tak jeden: Jeśli nie interesujesz się metodami produkcji przemysłowej i nie oglądasz pasjami ,,Jak to jest zrobione?", możesz nie rozumieć z tej marketingowej papki ani słowa.
Innowacyjny składnik?
Firmy produkujące drogie marki lubią powoływać się na swoje wielkie działy badawcze i nieziemską wprost innowacyjność. Działy badawcze faktycznie w nich są, ale czy zajmują się badaniem i wprowadzaniem dotąd nieznanych składników? Śmiem wątpić. A nawet, gdyby chcieli, mają okrojone pole manewru. Wszystko z tego względu, że europejskie organy (szczególnie SCCS) niechętnie podchodzą do nowych składników w INCI ze względów bezpieczeństwa. Wymagają dużej ilości danych na temat wpływu na zdrowie. Innowacyjny składnik trzeba by najpierw porządnie przetestować. Zawsze jest ryzyko, że oznacza to dużo forsy posłanej w błoto, w razie, gdyby coś było nie tak. Dlatego producenci korzystają z dostępnej już wiedzy, rzadko wprowadzają na rynek nowe substancje, których nie znano wcześniej np. jako leków i zdecydowanie wolą pobajerować w opisie.
Jest jeszcze jeden ciekawy i bardziej zawiły przypadek: prawo do nieupubliczniania w składzie jednego (lub więcej) składników. Nazwę zastępuje wówczas numer nadany przez Głównego Inspektora Sanitarnego. Jak jednak ugryźć kwestię substancji albo kompleksu o którym nic nie wiemy? Wierzyć producentowi, nie wierzyć? Na to pytanie Wam nie odpowiem, ale przypominam, że zasady, które określają unijne organy ustawodawcze, obowiązują nawet w tym wypadku ;)
Skuteczność potwierdzona badaniami?
Tu zmierzamy do sedna. Są składniki, w których skuteczność nikt nie wątpi - w końcu panthenol łagodzi, a naturalne oleje tworzą barierę utrudniającą odparowanie wilgoci ze skóry. Ale jak tu znaleźć krem, który nawilża przez 24 godziny? Czy producent napisał prawdę? Otóż powinien! A przynajmniej w razie kontroli powinien przedstawić dowody. Czasem są nimi dane z literatury, a a czasem badania. I jeśli producent się na takie powołuje i przytacza ich wyniki, może warto zastanowić się nad dopłaceniem do pewności. Przykładowo, dwa kosmetyki z podobnym na oko INCI mogą (chociaż nie muszą) działać podobnie. Zastanowiłabym się np. nad specyfikiem na przebarwienia, gdyby ktoś powołując się na badania wspomniał, że zmniejsza je o określony %. Wprawdzie są testy opierające się bardziej na działaniu mierzalnym, a są takie odwołujące się do wrażeń konsumenta, ale i w jednym i w drugim wypadku, wiemy coś więcej niż nic. I być może to ,,coś więcej" skłoni nas też do wyciągnięcia więcej z portfela.
Tyle na temat praktyk opisowych. Wiadomo jednak, ze najważniejsze jest działanie, więc zapraszam Was na drugą część rozważań o cenie i jakości. W kolejnym poście porównamy droższe i tańsze kosmetyki do twarzy, ciała i włosów. Przejrzymy składy, podzielę się także efektami stosowania i wrażeniami.
Do zobaczenia!
Do zobaczenia!
Subskrybuj:
Posty (Atom)