środa, 28 grudnia 2016

Czy można myć włosy mydłem?

Dość popularne jest mycie włosów żelem do ciała albo płynem do higieny intymnej. Skład tych produktów jest na ogół zbliżony do składu szamponów (pomijając substancje kondycjonujące - nie każdą z nich można stosować na skórę na dużej powierzchni), niezniszczone czy niezbyt wysuszone włosy nie odczują zatem większej różnicy. Ale mydło (prawdziwe mydło, a nie żelowe wariacje z SLSem na pierwszym miejscu w składzie) budzi już większe emocje.


Inny środek myjący, inna konsystencja, wysokie (zasadowe) pH - słowem, można się zastanawiać:

Zaszkodzi włosom czy nie?
Przede wszystkim warto wspomnieć o roli pH kosmetyku. Bardzo popularne (i uważane za oczywistą prawdę) jest to, że zasadowe pH bardzo silnie rozchyla łuskę włosa. Jak to jednak czasem bywa z tego typu stwierdzeniami, prawdy jest w nich niewiele (super wpis na ten temat, ze źródłami, znajdziecie tutaj). Łuska włosa staje się ,,rozchylona", czyli bardziej przepuszczalna po prostu we wodzie, przy czym pH w przedziale 4-9 nie robi jej wielkiej różnicy.
Zasadowe pH nie jest jednak ulubionym środowiskiem keratyny - innymi słowy, zniszczonym włosom, mydło (szczególnie nałożone na dłużej) może pomóc zhydrolizować część wiązań w keratynie i zniszczyć się jeszcze bardziej.
Do tego, warto dodać, że prawdziwie mydło, o ile nie ma dodanej ekstra nadmiarowej porcji olejku, bardzo mocno wysusza, bo po prostu jest silnym detergentem.
Włosy umyte mydłem najprawdopodobniej będą też matowe, no, chyba, że używamy do mycia demineralizowanej wody. Produkt nie spłukuje się łatwo, a do tego w zwykłej, twardej wodzie, część mydła po prostu wymienia kation ze swoim otoczeniem i osadza się na włosach w postaci trwałych, nierozpuszczalnych w wodzie i trudnych do usunięcia soli wapnia lub magnezu. Osady te odbierają blask włosom i utrudniają czesanie.
Jeśli więc mydło, to tylko z miękką wodą, albo remedium - kwasową płukanką. Woda z kwaskiem cytrynowym, owocowym lub octem pomoże pozbyć się niechcianego osadu mydła wapniowego z fryzury.

Skoro tyle z tym zachodu, to po co kombinować z mydłem?
Myślę, że skoro tylu ludzi pyta i próbuje, to coś w tym musi być ;) Mnie osobiście mydełko nie kusi (suche włosy), ale rozumiem np. ból osób uczulonych na Cocamidopropyl betaine, składnik obecny w większości szamponów. Mydło jest znacznie prostsze w przyrządzeniu od szamponu, łatwiej też znaleźć gotowe o krótkim składzie.



środa, 21 grudnia 2016

Garstka wspomnień

Dziś filozoficznie. Ostatnio było o nostalgii, dziś o wspomnieniach kosmetycznych. Blogi pełne linków afiliacyjnych, bilboardy - reklam, a centa handlowe wrzą tak, że wolę zapłacić dwa razy tyle i wybrać się do osiedlowego. Tymczasem ja wspominam przedmioty, których w większości dawno już nie ma i przy okazji czasy, które minęły. Dzieciństwo. Dorastanie. Pierwsze doświadczenia z kosmetykami. Zapachy. Opakowania. Naiwne odbieranie reklam, spełnione (albo i nie) obietnice. Może i przy okazji mocniej spojrzałam na to, że niegdysiejsze must-have dziś nic nie znaczy ;) 
Jakie kosmetyki zapamiętałam najmocniej? Rzecz jasna te, które najmocniej pachniały i miały najładniejsze opakowania lub najbardziej ,,wypasioną" reklamę ;)

Krem półtłusty Pani Walewska

Absolutnie pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. Półeczka mojej mamy na początku lat 90-tych. Jest bardzo skromnie: pomadka Celia w intensywnie różowym kolorze (mama wyglądała w tej barwie autentycznie przepięknie), krem Nivea, szampon Eva Natura pokrzywowy... i właśnie Pani Walewska. Oczywiście nie używałam tego kremu, podobnie zresztą, jak moja mama, która ma wrażliwą skórę, ale produkt wrył mi się w pamięć jako przeogromny luksus. Najsilniej zadecydowało o tym prawdopodobnie piękne, jak na tamte czasy, opakowanie. Kobaltowe szkło, fikuśny słoiczek, wyczuwalnie ciężki, szczególnie w małej dłoni. Do tego, krem był wściekle, nieznośnie wręcz perfumowany. Jedynie to budowało we mnie jakiś hamulec do wypróbowania. W końcu jednak podebrałam, co skończyło się burą (wspinaczka po szafie) i wysypką. Moja mała główka przyswoiła wówczas raz, a dobrze, informację, że substancje, które silnie pachną powinny trzymać się z dala od twarzy ;)


Produkty Pond's

O ile się nie mylę, pierwsza marka, która tak mocno próbowała podkreślić zasadność zmywania makijażu mleczkiem zamiast wodą i mydłem. Do tego tonik. I krem. Oczywiście długo się z tak śmiałą wizją na polskim rynku nie utrzymali ;)
Pamiętam, jak mama dostała zestawik trzech produktów (zielona wersja) pod choinkę od taty. O ile mleczko i tonik nie przypadły jej do gustu, o tyle krem już tak. Opakowania były proste, lekkie, plastikowe, z taką urzekająco spójną i prostą (jak na tamte czasy) szatą graficzną. Mama już raczej się nie przerazi, kiedy publicznie przyznam się, że owszem, podbierałam i wspominam tonik, mleczko i krem jako delikatne, ,,normalne" produkty o całkiem ładnym, choć syntetycznym i silnym, zapachu. Ogólnie zastanawiam się, ile prawdy jest w stwierdzeniu, że kosmetyki pielęgnacyjne pachniały kiedyś (mam na myśli lata 90-te) znacznie mocniej. Być może po prostu mam dziś słabszy węch. Dzieciństwo to dla mnie jednak raczej wielkie morze zapachów, z których kosmetyki wybijają się z ogromną siłą, czasem przerażającą.

Dezodorant w sztyfcie Mennen
Wspomniałam już o przerażających zapachach. Tak się składa, że woda ,,Być może...", dezodorant ,,Currara" i popularne męskie wody po goleniu, odrzucały mnie w równym stopniu, co i moich rodzicieli. Ogólnie wszelkie wody i dezodoranty służyły w domu za ozdobę lub prezent przechodni ;) 
Jako, że po obojgu rodzicach odziedziczyłam wrażliwą skórę i raczej wybredny nosek, to wraz z rozwojem rynku pachnideł niskiego lotu, dość szybko wyłapywałam, co byliby w stanie zaakceptować, a co nie ;) Powyższy dezodorant w szyfcie mój tata dostał kiedyś na urodziny i z nostalgią wspomina, że jako jeden z niewielu nie wykręcał nosa ;) Mi również podobał się jego zapach, chociaż raczej była to ,,chemia gospodarcza", tyle, że w miarę dyskretnym wydaniu.

Exclamation I

Tu już coś bardziej ,,perfumeryjnego" - mój pierwszy zapach, kupiony w piątej (!) klasie podstawówki! Zapach zna prawie każda moja rówieśniczka, to mnóstwo słodkich owoców, osmantus i delikatne waniliowo-sadałowo-piżmowe tło. Używanie go było takim przeżyciem, że buteleczkę mam do tej pory ( i swoją drogą, myślę, że jej projekt jest bardzo fajny :)

The Healing Garden

A to już coś, co podoba mi się do tej pory. Wszystkie cztery dostępne w Polsce serie były świetne: lekkie, naturalne i faktycznie aromaterapeutyczne. Szczególnie wspominam zieloną herbatę - zapach niby prosty, ale robił, to, co miał - wyciszał i dodawał pogody ducha. I kosztował tylko dwie dyszki! Naprawdę ubolewam, że seria jest do kupienia tylko w sieci.

Szampon Timotei
Pamięta ktoś tą buteleczkę? Oprócz tego ze zdjęcia pamiętam jeszcze miodowo-jajeczny, z minerałami (mój ulubiony!) i grejpfrutowy. Już jako dziecko miałam suche włosy i szybko zauważyłam, że po Timotei znacznie łatwiej je rozczesać niż po szamponie z kaczuszką ;)

Cement-ceramid
A to już był szał! Zawsze miałam delikatnie mówiąc, kiepskie włosy, ale najgorsze jako nastolatka: kruszyły się podczas czesania, nie potrzebując do tego farbowania ani prostownicy. Szampon musiałam mieć więc od razu, kiedy go wprowadzono. Jako bomba silikonów, był ulubieńcem moich włosów, niestety gorzej tolerowała go skóra głowy.

Hydrafresh

Krem-legenda. Swego czasu miały go w łazience prawie wszystkie młode kobiety. Jest to jeden z tych kosmetyków, których używa się tak przyjemnie, że stają się niedoścignionym ideałem, do którego równa się całą resztę. Ładny, przyjemnie ciążący w dłoni, szklany słoiczek, delikatny kolor, owocowy zapach i świetna konsystencja. Do tego mocne wrażenie orzeźwienia tuż po nałożeniu. Otoczka produktu na szóstkę. A w kategorii lekkich kremożeli nawilżających dla mieszanej cery po prostu niezły, nieprzekombinowany krem.

Lipidiose Mains
Wycofany kilkanaście lat temu krem do rąk za którym bardzo tęsknię. I zdumiewa mnie, że inne osoby nie wspominają go dobrze, bo to ja najbardziej wybrzydzam w kwestii kremów do rąk. Dobrze sprawdzał się na podrażnionej, piekącej, łuszczącej się skórze. Zaognione zmiany fajnie się po nim goiły i chociaż ostatnio smarowałam nim ręce kilkanaście lat temu, czasem mam nadzieję, że producent go wznowi ;) 

A jak tam Wasze wspomnienia? 

Życzę Wesołych Świąt!




czwartek, 1 grudnia 2016

Zapach nostalgii - Bois Farine



Nie będzie szczególnie trudno wyobrazić sobie, jak przyjemny jest powrót ze spaceru po mieście ogarniętym śniegiem, pluchą i wszelką ponurością do domu, w którym pełno drewnianych mebli, a na stole czeka ciasto z orzechami. Zdejmuje się mokre buty i kurtkę, ciało ogarnia przyjemne ciepło. Jeszcze niesie się w sobie trochę niepokoju dnia, ale powoli rozpoczyna się domowa błogość. Jako pierwszy powracający domownik, widzi się porozrzucane rankiem w pośpiechu rzeczy, mimochodem zerka na wspólne zdjęcie, zastanawia, jaki jest w tym wszystkim sens. W nozdrza uderza woń drewna, a zaraz potem aromat wypieków. A może odwrotnie? Nieważne.
Bois Farine L'Artisan Parfumeur to właśnie zapachowy odpowiednik tego wrażenia. Z jednej strony ciepło i bezpieczeństwo - z drugiej - nostalgia, może lekki niepokój.
Perfumy to chemiczna zagadka - bardzo, bardzo różnią się w zależności od skóry. Kiedy użyje ich mój mąż, pachnie ciastem z olejkiem migdałowym, a kiedy zapach gaśnie - pudrem i chlebem. Zapach jest na nim trwały i dość silny.
U mnie jest inaczej. Przeważa suche, rozgrzane drewno: zapas przy kominku, meble. To nie są meble staroświeckie, tylko świeże, z jasnego drewna. Dalej pojawiają się tłuczone migdały, orzechy, naturalny, dobry marcepan. Gdzieś brzmi drzewo sandałowe i gwajakowe. Po chwili do akcji wkraczają domowe ciasta i chleb - niekoniecznie bardzo świeże, ale bardzo prawdziwe. Ich motyw jest nader wyraźny, więc chcąc nie chcąc, ląduje się w krainie wspomnień. Na koniec po zupełnym przejedzeniu wypiekami, herbatka z korzenia lukrecji. Zapach powoli gaśnie, zapada w sen.
Trwa na skórze mniej więcej 4 godziny.
Dzieło Jean-Claude'a Elleny. Uczta dla nosa i zarazem, dzięki sporej dawce ciepła bez nadmiernej słodyczy, moje ulubione perfumy na zimę.