wtorek, 27 czerwca 2017

Przyszłość kosmetyków i moje rozkminy :)

Nie wiem, czy kiedykolwiek pisałam Wam o tym, jak bardzo lubię czytać stare książki i artykuły poświęcone kosmetykom. Z jednej strony ciekawią mnie same receptury (poza walorami użytkowymi, niektóre są naprawdę śmieszne* albo i trochę straszne), z drugiej - same trendy kosmetyczne. Weźmy podejście do cery trądzikowej - 30 lat temu lansowano podejście oparte na intensywnym odtłuszczeniu skóry (zupełnie, jak szorowanie tłustego naczynia), później zwrócono uwagę na rolę bakterii i walkę z nimi przy użyciu substancji antybakteryjnych (ostra dezynfekcja), jeszcze później zaczął dominować trend na intensywne, niemal ciągłe złuszczanie (jakby część naszej skóry była czymś zupełnie zbędnym), teraz bardziej zauważa się, że skóra żyje, więc próbuje się jakoś ją normalizować. Co będzie dalej? W pewnym stopniu każda osoba zastanawia się nad przyszłością, no i jeśli chodzi o przyszłość życia codziennego, im bardziej śmiałe prognozy snujemy, tym bardziej trafiamy (jako ludzkość) kulą w płot ;) Nie przeszkadza mi to jednak w żaden sposób amatorsko pofilozofować na ten temat, zapraszam więc do świata swoich wrażeń:


Surowce roślinne 2.0

Według mnie fala mody na naturalne składniki wcale nie osłabnie, ale będą to raczej składniki II generacji niż te, które znamy obecnie.
Ekstrakty z roślin są naprawdę doskonałym surowcem, ale ciągle obchodzimy się z nimi w dość prosty sposób - wyciągamy z rośliny, co się da, rozpuszczając to w wodzie, etanolu lub inym prostym rozpuszczalniku, odparowujemy go i ładujemy ekstrakt do kosmetyku. Problem jest taki, że otrzymujemy w ten sposób dość wąskie spektrum związków, i co tu dużo kryć - czasem wszystkim dobrociom towarzyszy też przysłowiowa łyżka dziegciu - związek podrażniający skórę, o wyższej toksyczności niż pozostałe albo często uczulający.
Być może w przyszłości zaczniemy rozdzielać mieszaniny związków obecnych w roślinach, wzbogacając jedne kosmetyki w związki wzmacniające naczynka, drugie - w te ograniczające produkcję sebum, natomiat jeszcze inne - w te o działaniu przeciwstarzeniowym? Możliwa jest też wersja całkiem przeciwna - wyciągniemy z ziół to, co rozpuszczalne w etanolu, wodzie, CO2, niepolarnym rozpuszczalniku i połączymy to w jednym kosmetyku, wykorzystując lepiej potencjał roślin.
Być może pozbawimy olejki eteryczne związków, które stwarzają największe ryzyko podrażnienia skóry i zaczniemy używać ich we większych stężeniach? A może to metody biotechnologiczne posłużą nam do wyhodowania roślin o jeszcze większej zawartości składników aktywnych, a mniejszej - tych niezbyt pożądanych?

Kosmetyk na zamówienie - spora nisza

Mówi się, że personalizacja to trend przyszłości. Mi jednak wydaje się, że takiemu pełnemu dopasowaniu kosmetyku do osoby stoi na drodze dwóch potężnych wrogów - pieniądze i prawo. Unikalny krem na zamówienie to raczej sprawa dla osób, które mogą bardzo dużo zapłacić - testy i ocena bezpieczeństwa są obowiązkowe i płatne dla każdego kosmetyku o odrębnym składzie. Póki co, prawo dotyczące kosmetyków jest w Europie na tyle restrykcyjne, że musielibyśmy mieć do czynienia z co najmniej kilkoma stopniowymi zmianami (które, bądźmy szczerzy, wiążą się z regresem, jeśli chodzi o bezpieczeństwo), by dojść do sytuacji, że wykonanie kosmetyku na zamówienie stanie się opłacalne i zarazem dostępne cenowo dla zwykłego zjadacza chleba. Dlaczego tak sądzę? Koszt wprowadzenia jednego kosmetyku na rynek (chodzi mi tylko o badania i certyfikację, bez kosztów sprzętu, opłacenia osoby, która tworzy recepturę, opakowania etc.) to około 2-4 tysięcy złotych. Biorąc pod uwagę, że produkujemy masowo - żadne pieniądze. Biorąc pod uwagę, że przerzucamy cenę na pojedynczego klienta - spore ryzyko. Biorąc pod uwagę coś jeszcze lepszego - czyli, że płacimy tyle za krem? No właśnie - oto odpowiedź ;) Dodajmy, że przy większych problemach ze skórą zwyczajowo na zamówienie wykonuje się leki (zazwyczaj tanie).
Jak by jednak nie patrzyć, spore nadzieje są w częściowej personalizacji. Załóżmy, dwa kosmetyki o bardzo podobnym składzie - możesz wybrać czy wolisz myjadło w kostce czy żelu. Czy bardziej odpowiada Ci zapach róży czy ziół (a może ma nie pachnieć wcale) albo czy chcesz, by krem miał kolor biały czy zielony. Opcja wyboru jest ograniczona, ale masz na coś wpływ.
Myślę też, że coraz więcej marek zauważa, że ludzie zaczynają lubić robienie czegoś samemu. Zgadza się, że można nie mieć do tego wiedzy, ochoty lub sprzetu, ale i na to jest sposób: dostarczamy bazę, do której oferujemy kilka składników aktywnych do wyboru, jakoś zapach, pigment, trochę substancji zagęszczającej. Wystarczy szpatułka, butelka i łyżeczka. Wieszczę temu rozwiązaniu masową popularność i produkcję przez koncerny w rodzaju L'Oreal. Dlaczego? Spójrzmy: dla naszych rodziców luksusem było kupić meblościankę, która przyjechała do domu już złożona. Nasze pokolenie woli poskładać samemu mebelek z Ikea, ale mimo wszystko jeszcze nie piłujemy w domu desek ani nie wyrównujemy ich szlifierką, kiedy chcemy mieć stolik (do czego można porównać robienie kosmetyków od podstaw). Spece od marketingu wiedzą, że dobrze jest sprzedawać rozwiązania, które przypominają zabawę i nie ma przy nich ryzyka niepowodzenia (nikt przecież nie lubi płacić za grudki w kosmetyku i kiepski zapach).

Rewolucja opakowaniowa

Lubimy efektowne opakowania, ale też jesteśmy w miarę świadomi, co dzieje się z plastikowymi pudełeczkami, butelkami i tubami. Ta świadomość rośnie wraz z nowym pokoleniem, stąd sądzę, że w kwestii opakowań zapowiada się większa zmiana. Załóżmy, że do wyboru mamy polimery biodegradowalne, papier i szkło. Z papierem jest łatwo, o ile pakujemy suche produkty. Wtedy wystarczy zwykły, trochę bardziej wytrzymały karton. Gorzej, kiedy mamy do czynienia z balsamami czy tonikami - niestety, kartoniki typu Tetrapack, w które ładuje się mleko lub sok, do łatwych w recyklingu nie należą. Mamy jednak do dyspozycji szkło, które nie reaguje ze składnikami kosmetyków, łatwo je stłuc, umyć i wykorzystać ponownie. Albo nie tłuc, tylko przyjść z nim do sklepu po nową porcję kosmetyku i sądzę, że to właśnie stanie się to coraz bardziej popularne rozwiązanie.
Drugą ścieżką stają się opakowania jednorazowe, których podstawą są polimery biodegradowalne, do tego wyprodukowane z odnawialnych surowców jak np. polilaktydy lub biopoliestry. Coraz bardziej dopracowane, będą miały szansę przetrwać czas życia kosmetyku, ale łatwo rozpadną się, kiedy przyjdzie na to czas: na wysypisku, po dodaniu przyspieszających rozkład bakterii.

Zmierzch ery emulsji? 

To najbardziej śmiała prognoza. Zwykle ze słowem ,,kosmetyk" kojarzy nam się krem. Od czasu do czasu sięgamy po żel, serum lub olejek, ale krem to coś, co na stałe wrosło w naszą świadomość - łatwo się aplikuje, szybko wchłania, wdzięcznie da się manewrować jego wyglądem (dodając barwników lub modyfikując konsystencję). Śmielej mówiąc, kremy to mali oszuści percepcji - dzięki nim potrafimy nałożyć na skórę składniki, których z osobna byśmy nie użyli w obawie, że są za tłuste, że zapchają, wysuszą, podrażnią. Jest jednak pewien problem z kremami, który dostrzegają szczególnie osoby z wrażliwą lub atopową skórą. To obecność emulgatorów. Standardowy krem to jego statystyczny producent, który woli dołożyć więcej emulgatorów, by emulsja się nie rozwarstwiła i trzymała fason przez długie lata. Pomyślcie sami, z ręką na sercu, co myślicie o rozwarstwionym kremie ;) Emulgatory są jednak substancjami powierzchniowo czynnymi i nasza skóra ich nie lubi, bo emulgują i ułatwiają usuwanie ochronnej warstwy lipidowej. Jeśli więc zastanawiasz się dlaczego Twoja skóra źle toleruje np. krem do rąk i po jego użyciu masz uczucie jeszcze większej suchości, to być może jest to kwestia emulgatora (np. Cetyl alcohol, Stearyl alcohol, Coco glucoside) na drugim czy trzecim miejscu w składzie?
Dobrze, ale jeśli nie emulsja, to co? Są inne sposoby ;) Najprostszy to preparat dwufazowy. Trzeba wstrząsnąć przed użyciem, nanieść na twarz i efekt jest ten sam, a unikamy całego szeregu nieporządanych składników, które lądują do ,,ładniejszej" emulsji. Czy zyska popularność? Myślę, że szansa jest duża, bo atopia i nadwrażliwość zaczynają występować coraz powszechniej.
A może niemal całkowicie pozbyć się matrycy kosmetyku? Całe działanie przejmują substancje aktywne przymocowane słabym oddziaływaniem ze stałym podłożem. Załóżmy, że tym podłożem jest cienka, ,,żelowa" warstwa przewodzących prąd polimerów, która przypomina znane nam hydrożelowe maski. Różni się od nich tym, że jest wyposażona w czujniki chemiczne (diagnozujące np. nawiżenie czy obecność stanów zapalnych), a do tego sama wprowadza do skóry właściwe substancje i to z efektywnością, jaką dają profesjonalne zabiegi. Ponieważ jest to w zasadzie hybryda urządzenia elektronicznego i kosmetyku, zapmiętuje nasze wybory, np. wydziela zapach, który lubimy, ogrzewa lub schładza naszą twarz, a jak przystało na nowoczesny wynalazek, sama czerpie i magazynuje energię słoneczną. Domyślam się, że brzmi to wszystko bardziej jak sen niż przypuszczenie, ale uprzedzałam, że zacznę wybiegać w przyszłość, prawda?

Na zakończenie dorzucam jeszcze krótki, amatorski filmik własnego autorstwa, który przygotowałam dawno temu na konkurs poświęcony rozwojowi technologii w codziennym życiu. Możecie pooglądać na nim właśnie tę ostatnią koncepcję :)



A jak Wy wyobrażacie sobie przyszłość kosmetyków i kosmetyki przyszłości?

*pamietam lekturę książki, w której autor (lub autorka) z przejęciem opisywała żółwiowy tłuszcz jako perspektywiczną metodę walki ze strzeniem się skóry

1 komentarz:

  1. Też lubię czytać stare artykuły o kosmetykach. To niesamowite jak bardzo zmieniło się podejście do pielęgnacji przez te wszystkie lata :D
    Co do emulsji, już teraz całkiem sporo osób lubi zwyczajnie nakładać kwas hialuronowy, żel aloesowy albo jakieś serum nawilżające i potem olej więc to, że kremy będą mieć coraz mniej zwolenników jest bardzo prawdopodobne :)

    OdpowiedzUsuń