piątek, 1 kwietnia 2016

Makabryczne sposoby na urodę - i to z XX wieku

Zdarza mi się ostatnio dość często sięgać po starsze książki poświęcone pielęgnacji skóry i włosów. I choć na ogół to pozycje popularnonaukowe, to poza zmianami w stanie wiedzy i zmianami trendów, można w nich czasem wyśledzić motywy świetne dla horroru albo i kryminału ;) Data publikacji posta wskazywałaby na żart, ale... to naprawdę działo się w niezbyt odległym, XX wieku ;) Poniżej moje ulubione kuracje:

 Złuszczanie naskórka kwasami, szczególnie wykonywane po raz pierwszy, potrafi być silnym przeżyciem. Czy nie powstaną blizny? A przebarwienia? Jak długo po zabiegu trzeba będzie paradować z ,,niewyjściową” twarzą? Okazuje się jednak, że trzydzieści lat temu można było trafić gorzej. Do złuszczania używano bowiem fenolu. Kosmetyka była wyjątkowo mało łaskawa – I. Rudowska w ,,Kosmetyce Lekarskiej” (wydanej przez PZWL w 1974 roku) zalecała fenol w stężeniu... 90%.
 Jak przyjemnym związkiem jest fenol? Dość powiedzieć, że Farmakopea Polska IX zaleca, żeby maksymalnie stężenie wynosiło 0,1% oraz zalicza go do wykazu trucizn. Ale, ale, spójrzmy na material safety data shit  i pierwsze trzy piktogramy (obrazki z ostrzeżeniami). Toksyczny połknięty, wdychany i w kontakcie ze skórą, powoduje oparzenia i poważne uszkodzenia skóry i oczu, toksyczny dla organów wewnętrznych i do tego mutagenny. Aha, niektórzy ludzie są na niego nadwrażliwi, co znaczyłoby, że dawka niższa od toksycznej może spowodować śmierć lub poważne skutki zdrowotne. To byłby nieciekawy finał zabiegu kosmetycznego. Ale załóżmy wariant optymistyczny, oto żyjemy: jak zatem wygląda zabieg, no i co najważniejsze, jak efekty? Otóż natychmiast po nałożeniu na skórę, odczujemy pieczenie, kłucie i dotkliwy ból, prowadzący niekiedy do omdlenia albo utraty przytomności. Załóżmy nic to, nawet wtedy zalecano zaaplikować sobie wcześniej środki przeciwbólowe i uspakajające. Później jednak, znosimy obrzęk utrzymujący się do kilku dni, a skóra robi się brunatna i złazi. Pacjentowi zaleca się nie wychodzić przez 8 dni z domu. Niestety ryzyko blizn i trwałych przebarwień, i tak nie jest najmniejsze. Czy tylko mnie po lekturze tego fragmentu wydaje się, że wizyta u dentysty przebiega naprawdę przyjemnie?

 Środki o działaniu bakteriobójczym, także współcześnie (i nie bez przyczyny), budzą spore kontrowersje. Co jednak powiecie na terapię tlenkiem rtęci (II) w stężeniu 1-5%? Tymczasem ów niezbyt bezpieczny związek, w czasach bliższych nam niż średniowieczu, stosowano np. do terapii trądziku. Toksyczność doustna, drogą wziewną, przez skórę, działanie toksyczne na narządy docelowe, i przy okazji dla środowiska (TUTAJ można zerknąć na MSDS). Dużo tego. Wprawdzie w dermatologii związki rtęci, choć rzadko, bywają używane, ale raczej w lecznictwie zamkniętym i do terapii lekoodpornych stanów zakażenia skóry.

 Płeć brzydsza lubi czasem skomentować poświecenia tej piękniejszej w staraniach o urodę, jako wyjątkowo głupie. Tymczasem panowie, przynajmniej w XX wieku, do najmniej próżnych nie należeli. A przynajmniej też stosowali drastyczne metody, o czym pisze, już z pewnego dystansu, A. Koźmińska-Kubarska (Zarys Kosmetyki Lekarskiej, PZWL, 1984). Rozbawił mnie fragment poświęcony męskiej terapii odmładzającej, polegającej na przeszczepianiu … jąder (innych gatunków). Może metoda nie zdobyła nigdy wielkiej popularności, ale jej zwolennicy, prof. Steinach i dr Woronow z oddaniem udoskonalili ją na tyle, że kilkudziesięciu mężczyznom udało się z powodzeniem odmłodnieć dzięki jądrom szympansów. Niestety, jak na dość inwazyjne przedsięwzięcie, rezultaty nie były zbyt trwałe – do 5 lat pełni ,,rozkwitu męskości” po przeszczepie. Może opowieść o King-Kongu była jednak oparta na rzeczywistych wydarzeniach? ;)

 Ech...

 Zastanawiam się, czy potomni z równym zdziwieniem za 50 lat skomentują np. na keratynowe prostowanie włosów, w którym posiłkujemy się formaldehydem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz