wtorek, 19 stycznia 2016

Macadamia Natural Oil - odżywka Moisturizing Rinse

Postanowiłam napisać kilka słów odżywce, o której opinie są raczej skrajne, i jest ich w sieci stosunkowo niewiele. Spędziłyśmy razem trochę czasu (pojemność 1l), znamy się więc nader dobrze. Znacznie większą popularnością cieszy się maska Macadamia Natural Oil, ale gdyby ktoś zastanawiał się nad kupnem tej odżywki, mam nadzieję, że recenzja pomoże mu stwierdzić, na ile produkt może sprawdzić się na włosach i ułatwi podjęcie decyzji.

Skład przedstawia się następująco:

Water (Aqua), Cetearyl Alcohol, Cyclopentasiloxane, Behentrimonium Methosulfate, Cetyl Alcohol, Stearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Amodimethicone, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Panthenol, Wheat Amino Acids, Macadamia Integrifolia Seed Oil, Hydrolysed Silk, Hydrolysed Barley Protein, Hydrolysed Soy Protein, Glycerin, Glycereth-26, Aminomethyl Propanol, Argania Spinosa Kernel Oil, Dimethiconol, C11-15 Pareth-7, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Hydrolyzed Wheat Protein, Laureth-9, Hydroxyethylcellulose, Polyquaterinium-69, Trideceth-12, Methylisothiazolinone, Phenoxyethanol, Fragrance (parfum), Linalool

Oprócz standardowych emulgatorów (cetyl i stearyl alcohol) oraz kondycjonerów (behentrimonium methosulfate i cetrimonium chloride) w składzie bardzo wysoko znajduje się odparowujący z włosów siloksan, znany głównie z nakładanych po myciu serów do włosów (cyclopentasiloxane). To nadaje odżywce nietypową konsystencję – niby rzadka, ale jednak nie spływa z włosów. W składzie mamy także drugi i trzeci silikon, oraz bardziej ,,konkretne” odżywcze składniki – panthenol, aminokwasy i hydrolizowane proteiny roślinne, hydrolizaty jedwabiu oraz olejki macadamia i arganowy. Ich ilość w składzie jest dla mnie dość trudna do wyczucia (choćby z racji tego, że trend, który widzę u amerykańskich producentów to mieszanie bardzo wielu składników, a składy odżywek europejskich są przy nich nie dość, że krótsze, to łatwiejsze do rozgryzienia ilościowego ze względu na regulacje prawne dotyczące antystatyków i konserwantów – powinnam chyba napisać o tym oddzielnego posta ;). W każdym razie bez dwóch zdań włosy odczują szybko obecność protein. Wbrew otoczce reklamowej, która wprowadzałaby konsumenta w przeświadczenie, że kupuje produkt pełen olejków (nazwa firmy + informacja na etykiecie) lub nawilżający (wszak nazwa odzywki to Moisturizing Rinse), jest to zdecydowanie odżywka silikonowo-proteinowa.

O silikonach wiele pisać nie trzeba – odżywki warto nakładać malutko i poniżej ucha, bo oprócz tego, że włosy nabłyszczą, ochronią przed zniszczeniami i wizualnie podprostują, to przy okazji zjedzą też trochę objętości.
Największym mankamentem jest dla mnie niezbilansowanie działania protein humektantami. Moje włosy proteiny lubią, i to bardzo, ale nawet na nich po użyciu tej odżywki, poza blaskiem i przyjemnym wrażeniem sypkości, wyczuwalna jest też sztywność i wysuszenie. Tymczasem po dodaniu do porcji kilku kropli gliceryny lub kropli kwasu hialuronowego efekt jest piorunujący, a włosy wyglądają i zachowują się jak po solidnym SPA. Producencie, jeśli to czytasz, to po prostu dodaj gliceryny ;)
Warto, bo razem z czymkolwiek nawilżającym (próbowałam z gliceryną, miodem, żelem z siemienia i sokiem z aloesu) włosy są łatwe do rozczesania, błyszczące, i mniej podatne na plątanie i rozdwajanie– czyli takie, jakich nie stworzyła ich natura ;) Układa się je łatwo, a proste rozpuszczone wyglądają dobrze bez dodatkowych starań. Mam jednak wrażenie, że używane jej co mycie bez przerwy i tak by włosy przeproteinowało i oblepiło silikonami (a bez drobnej ingerencji w skład także wysuszyło).
Na dłuższą metę, na przemian z innymi produktami sprawdza się świetnie i przynajmniej mi pomaga ,,zrobić” wyjściowe włosy, kiedy mam mało czasu i rzadziej ciąć zniszczone końce.

Cena odżywki jest zaporowa i pewnie bym nie spróbowała, gdybym nie dostała w prezencie.
Wydajność również określiłabym jako powalającą i sugerowała kupno i testy na najmniejszej objętości. Samo działanie, przynajmniej mnie, nie zwala z nóg, ale zadowala.


Doceniam delikatny, nieinwazyjny zapach, nie doceniam natomiast koszmarnej butelki ze szkaradną termokurczliwą osłonką, za którą stale wlewa się woda i która ładnie wygląda pewnie tylko w internetach ;) Na pociechę jednak dodam, że przynajmniej pompka to dobry pomysł w przypadku tej konsystencji i do końca opakowania dotarła bez szwanku.

piątek, 8 stycznia 2016

Parafina, wazelina, nafta – nie-zło czy raczej nie-konieczne?


Jak okiem sięgnąć, kosmetyki zawierające węglowodory nasycone nie cieszą się dobrą sławą. Nie dość, że otrzymuje się je w wyniku przeróbki ropy naftowej, to jeszcze wieść gminna przypisuje im blokowanie funkcji skóry, powodowanie chorób ogólnych z rakiem na czele i nasilanie problemów z alergią.
Ubolewania na powszechne stosowanie węglowodorów nasyconych w kosmetykach zatoczyły w sieci niejedno koło i pewnie jeszcze trochę potrwają. Na ile argumentacja w rodzaju tej powyżej jest wiarygodna?
Wiemy z pewnością, że węglowodór nasycony ma strukturę jak tu:

czyli zawiera wodór i węgiel połączone w mniej albo bardzie rozgałęziony łańcuch (ew. pierścień lub pierścień połączony z łańcuchem). Wszystkie wiązania są pojedyncze, a fakt, że różnice w elektroujemności obu pierwiastków nie wykazują dużych różnic i energia wiązania jest spora, czyni to z nich związki bardzo trwałe i nieskore do reakcji chemicznych w warunkach typowych dla naszego otoczenia.

Ta cecha jest bezpośrednią przyczyną zaistnienia węglowodorów w formułach kosmetyków: mówiąc najkrócej i najprościej – parafina czy wazelina łatwo się nie zepsują. O ile naturalny olej bogaty w związki nienasycone i pełne grup funkcyjnych, wymaga przechowywania z dala od źródeł ciepła, ochrony przed wilgocią i światłem, o tyle parafina z pewnością nie przereaguje w takich warunkach do drażniących aldehydów czy kwasów. Teoretycznie jest prosta alternatywa – kupujemy świeże produkty z olejem naturalnym, odpowiednio przechowujemy i zużywamy dość szybko. Pozostaje jednak druga strona medalu – jeśli nie korzystamy sami z czystego olejku, producent produktu, który go zawiera, pomyślał już prawdopodobnie za nas i do składu dorzucił konserwant. Dobrze być więc świadomym, że – z jednej strony – bez parafiny jest naturalniej, z drugiej – produkt oparty na parafinie nie musi być równie skwapliwie konserwowany. Warto wziąć to pod uwagę kując np. kolorówkę, której chcemy używać sporadycznie, ale przez dłuższy czas.

Przejdźmy do kolejnej rzeczy: węglowodory, w swojej budowie nie należą do podobnych składem do ludzkiego sebum. Nie są wchłaniane, a jedynie tworzą warstewkę utrudniającą odparowanie wody na powierzchni skóry (warstewka ta, jeśli występuje na dużej powierzchni ciała, może nawet utrudniać termoregulację). Silna hydrofobowość może być dużym atutem: załóżmy, że maść ze składnikiem aktywnym lub krem do opalania ma nie zmywać się łatwo wodą. Wyjątkowo hydrofobowe węglowodory nasycone się w tym wypadku sprawdzą. Wazelina i parafina z podobnych przyczyn wchodzą też w skład specyfików ochronnych przeznaczonych na mróz. Z powodu słabego wnikania, kosmetyki kolorowe z dodatkiem węglowodorów nasyconych będą raczej trzymać się powierzchni skóry niż ,,wchodzić” w naskórek, co moim zdaniem jest sporym atutem, bo idąc tym tropem, przez dłuższy czas nie zmienią na twarzy konsystencji i przyczepności.
Od kosmetyków pielęgnacyjnych zwykle wymaga się jednak ,,czegoś więcej”. Pomysł zastosowania węglowodorów w kremach do twarzy wydaje się raczej dyskusyjny (chyba, że jest to krem przygotowywany na receptę, w którym największą rolę odgrywa składnik aktywny, a pozostałe składniki mają po prostu być możliwie ,,przezroczyste” - bierne i mało kłopotliwe). Węglowodory nie mają żadnych cech odżywczych, więc poza zatrzymaniem wody w naskórku, nie zrobią dla cery nic więcej. Gdybym jednak widziała produkt pielęgnacyjny, który w swoim ogólnie ciekawym składzie ma parafinę troszkę dalej, i tak rozważyłabym kupno.

Wiem, że są alergicy, którzy nie znoszą balsamów i kremów opartych na parafinie i tacy, którzy ją kochają. Warto jednak wiedzieć, że parafina sama w sobie, uczula niezmiernie rzadko i obok silikonów, jest emolientem dość przyjaznym alergikom. Niekoniecznie sprawdza się zawsze i przy wszystkich zmianach skórnych, jednak jeśli nie ma się złych doświadczeń na własnej skórze, nie warto wpadać w przerażenie, że produkt do lub po kąpieli zawiera parafiny. Mam alergię na pyłki roślin i moja skóra latem bywa swędząca i zaczerwieniona po dłuższym spacerze po lesie. Łyżka parafiny do kąpieli zwykle radzi sobie z załagodzeniem tych objawów i nigdy nie miałam z jej powodu dodatkowych nieprzyjemności.

Co do szkodliwości parafiny – węglowodory nasycone o wyższej masie cząsteczkowej (czyli stała wazelina i płynny olej parafinowy) nie są szkodliwe dla organizmu. Proces rozdzielania węglowodorów nasyconych od domieszek węglowodorów aromatycznych jest od wielu lat znany i opanowany technologicznie - owych szkodliwych związków w kosmetykach z pewnego źródła po prostu nie znajdziemy.


Do opracowania posłużyła mi książka ,,Zarys kosmetyki lekarskiej" Anny Koźmińskiej-Kubarskiej. (Wyd. 2 zm. i uzup. - Warszawa : Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich, 1984)