Suszony
tamaryndowiec kupiłam sobie w celach kulinarnych, ale smakowo
przypadł mi do gustu raczej średnio – owoce są dość kwaśne,
ale nie tak smaczne jak np. pomidory, ciężko rozprowadzić ich smak
w całej potrawie, no i niełatwo oddzielić miąższ od pestki.
Ostatnio
naszła mnie jednak myśl, żeby poklikać co nieco o zastosowaniu
dla urody. Wygdybałam, że gdyby nic ciekawego w nim nie było, to i
tak nada się na kwasową płukankę do włosów. Oczywiście ,,coś
ciekawego” się znalazło, ale płukankę postatnowiłam zrobić
tak czy siak (czy nawet tym bardziej).
Owoce
tamaryndowca są bogate w witaminy i składniki mineralne, natomiast
nasiona – w ksyloglukany i przeciwutleniacze
[1].
Ksyloglukany to polisacharydy i mają typowe dla nich właściwości
– jako naturalny polimer, tworzą hydrofilowy film na
włosach i skórze. Jeśli idzie o chemiczną budowę są jednak na
tyle ,,inne” od np. skrobii, że ich ogólny szkielet tworzony
przez reszty glukozowe połączone wiązaniami ß-1,4-glikozydowymi,
jest w 60-75% podstawiony łańcuchami bocznymi, skonstruowanymi z
cząsteczek ksylozy złączonych wiązaniami 1-6-glikozydowymi. Od
czasu do czasu pojawiają się reszty fruktozy i galaktozy.
Ksyloglukan [źródło]
Budowa sprawia, że związki mają
silne (widoczne bardziej niż np. w przypadku skrobii) właściwości
tworzenia wiązań wodorowych (przylegają chętnie do naturalnych
powierzchni i znakomicie przyciągają wodę :) Na włosach,
przynajmniej teoretycznie, powinno to oznaczać fantastyczne,
długotrwałe nawilżenie.
Tamaryndowcowi w medycynie ludowej
przypisuje się jeszcze wiele innych właściwości . Ma działać
bakteriobójczo, łagodząco, przeciwutleniająco, rozjaśniać
skórę, nawilżać i ...pobudzać wzrost włosów. Tego oczywiście
jednym użyciem nie sposób zweryfikować.
Płukanka
Postanowiłam dobrać się do
ksyloglukanów obecnych w pestkach, zaczęłam więc od rozmiękczenia
dziesięciu owoców z pestkami – namoczyłam je 12 godzin w
chłodnej wodzie, po czym zagotowałam do wrzenia na najsłabszym
ogniu, jaki byłam w stanie uzyskać.
tuż przed blendowaniem
Zmieliłam blenderem, przecedziłam
przez sitko, poczekałam aż ostygnie. Otrzymany, mętny brązowy płyn, rozcieńczyłam do objętości
2 litrów.
Włosy, na których przez kilka godzin
trzymałam olej lniany, umyłam rozcieńczonym rozmarynowym szamponem
Garnier (nad którego wycofaniem ze sprzedaży boleję od długiego
czasu) i powoli wylałam na nie płukankę. Moje włosy nie lubią
mieć dłuższego kontaktu z kwasowymi płukankami, więc potrzymałam minutę i spłukałam
je na koniec chłodną wodą.
Efekt
Po wyschnięciu i godzinie w koczku
wygląda to mniej więcej tak:
Nie mam zbyt reprezentatywnych włosów
(wysokoporowate od zarania dziejów), ale da się zauważyć, że jak
na wysokoporowate włosy w dniu mycia, jest naprawdę mało puchu ;)
Schły niesamowicie długo (ok. dwa
razy dłużej niż normalnie), są śliskie, nawilżone, jak na
siebie dość ciężkawe. Rozczesały się łatwo, co było moją
największa obawą, kiedy jeszcze były mokre. Bałam się też, że
kwaśna płukanka stonuje mi kolor końcówek, ale ufff...nic takiego
nie miało miejsca. Efekt jest podobny po płukance z żelem lnianym,
z tą jednak różnicą, że po żelu moje włosy trudniej ,,łapią”
kształt po koczku i są prostsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz